17 grudnia trafi do księgarń wydana nakładem Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU debiutancka powieść Wojciecha Muchy „Miasto Noży”. To nie tylko thriller o brutalnych porachunkach kibiców dwóch krakowskich drużyn – Cracovii i Wisły. To opowieść o tym, co kształtowało ludzi wchodzących w dorosłe życie w pierwszej dekadzie po transformacji ustrojowej. Przenieś się do Polski, o której istnieniu wielu wolałoby nie pamiętać.

Przedstawiamy cztery fragmenty książki Wojciecha Muchy, w dniu dla niego bardzo szczególnym.

Kraków, lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Czas, kiedy obraz widziany w telewizyjnych reklamach i odtwarzany na filmach VHS kontrastuje z szarością codziennego życia i bloków z wielkiej płyty.

****

„Bloki. Od ich dachów, z których widać wieże kościoła Mariackiego, szczyty Tatr i kominy elektrociepłowni w Łęgu, po podziemia ufortyfikowanych jak schrony przeciwatomowe piwnic. Piwnic, w których mieszkańcy, jakby szykując się na kataklizm, trzymają przedmioty, które „mogą się przydać”: słoiki, meble, sztućce, stare dywany, miednice, nocniki, dziurawe opony, zdekompletowany sprzęt RTV, gwoździe, nakrętki, resztki smarów, lakierów, farb i klejów. Starcy, ubodzy i zapobiegliwi – wszyscy wypełniają piwnice słoikami przetworów z datami opisywanymi drżącą ręką na papierowej taśmie z gęsią skórką: lipiec 1992, czerwiec 1995 i tak dalej, aż do września 1997. Niektórzy wciąż gromadzą cukier i mąkę. Doświadczonym wojenną traumą i komunistycznym niedoborem nie idzie wytłumaczyć, że to niepotrzebne, że już nie braknie. Gdy po śmierci pamiętającego Sachsenhausen staruszka opróżniano jego mieszkanie, okazało się, że skamieniałe paczki z cukrem trzymał w jednej z bieliźniarek chyba od czasu kryzysu kubańskiego”.

****

„Ojcowie. Z nimi zawsze był jakiś problem. Albo taki pił i nie robił nic innego, albo pił i pracował po łokcie, albo nie żył, albo żył i był nieznany, a to gorzej, jakby nie żył i był znany. Jeśli pracował od świtu do nocy, to jeszcze można było to jakoś zapudrować, że niby obrotny. Ale co jest obrotnego w tyraniu jak wół? W pracy na półtorej zmiany przy – dajmy na to – tokarce albo na znakowni? Całe noce jeździ się po mieście na pace zdezelowanego żuka, zdejmując i stawiając na ulicach znaki drogowe – objazdy, remonty, wyłączenia, zmiany tras i ostrzeżenia, taszczy się ciężkie słupy i wystaje na drabinie czy mróz, czy upał?

„To i tak lepsze niż bezrobocie”, powie ktoś. Ojciec Browarników, póki pracował w Hucie, pił w smutnym lasku przed bramą kombinatu. Tam właśnie, po każdej zmianie, nim ruszyło do domu jednym z rozjeżdżających się stąd autobusów i tramwajów, złaziło się od kilkudziesięciu do kilkuset ludzi pracy. Kiedyś pili tylko w krzakach, które nazywali „Barkiem pod Wierzbami”, gdzie kapsli wdeptanych w trawę było tyle, że tworzyły metalowy dywan. Potem, w 1994 roku, powstał koło kombinatu bar Dwie Kostki. Tam było drożej, za to wilka się już nie łapało i na łeb nie padało. I pił Browarnik senior. Pił, smutno patrząc na kombinat i w drugą stronę, jak szeroką Aleją Solidarności wte i wewte jeździły tramwaje i autobusy z ludźmi pracy. Patrzył do kieszeni, do portfela i na twarze kolegów: szare i twarde jak żeliwo. I nic mu się nie zgadzało. Każdego dnia żuł tę codzienność, po czym wsiadał pod kombinatem w autobus 138 i jechał zmulony tymi dwoma, trzema pilsami naokoło całego Krakowa, między takimi samym blokami, obok takich samych jak on, milcząc identycznie i gapiąc się w szybę na upragnioną wolność. Przychodził, spał twardo kilka godzin, jadł kolację, milczał, czasem się uśmiechał do żony i synów, jak na wieczór rodzinny przystało. A potem znowu spał, ale już niespokojnie. I wstawał o wpół do piątej, milczał nad kawą plujką, smrodził w domu klubowym, wychodził i wsiadał w ostatniego nocnego jelcza linii 611, któremu silnik wył – buuuu, buuuuu, wuuuuu – jak wyje podobno słoń nad trupem drugiego. I jechał z powrotem do kombinatu.

Przed świtem piwa nie pił, bo muliło go na zmianie. Ale jak wychodził o czternastej, to znów pił te dwa, trzy pilsy, solidarnie milcząc z resztą. Czasem mówili, to słuchał, jak cierpią, narzekają, jak przechwalają się babą albo dziećmi. Jak planują wyjazd na działkę do Dobczyc albo odkładany remont balkonu. Albo jak wspominają walcownię Zgniatacz, gdy Andrzej Szeczuwaniec włączył czerwone światło i dał sygnał do ostatniego strajku. I jak wspominają, jak wtedy poszły za Zgniataczem walcownie blach, rur, drutu i drobna. I jak to niedawno było, ledwie w kwietniu 1988 roku. I jak nic to nie dało, ale byli wszyscy młodzi. „No, to pijmy za młodość, jeszcze można”, mówili. A potem – choć przekonywali, że nowa Polska będzie dla każdego – to dla nich jednak nie była. Owszem, poklepywali go po plecach i ściskali prawicę, aż na tłustych dłoniach robiły im się odciski, przypięli ordery, wręczyli dyplomy i poszli robić biznes.”

****

„Narkotykowo Kraków był podzielony zgodnie z mapą kibicowskich wpływów. Herszt – jako dowodzący bojówką Cracovii – miał przełożenie na wszystkie osiedla, gdzie dominowały cracoviackie klimaty. Po drugiej stronie był Dzikus, przywódca bandy Wisły. Miasto było przecięte niemal na pół. Dzielnice, szkoły, uczelnie, domy studenckie i publiczne, baseny, dyskoteki, kawiarnie i podkrakowskie kąpieliska – wszystko musiało mieć pieczęć i kryszę ze strony którejś z band. Zdarzało się, owszem, że w opanowanej przez Wisłę dzielnicy wysepka bloków zamieszkała przez wyjątkowo hardych zawodników Cracovii broniła się przed Białą Gwiazdą niczym wioska komiksowego Asteriksa przed Rzymianami. I odwrotnie – w rządzonej przez Cracovię części miasta kilkanaście osób potrafiło mocno trzymać się sztandaru z Białą Gwiazdą. Skutkowało to przelewaną coraz częściej krwią, a weekendowa wyprawa na mecz przypominała niejednokrotnie wyprawę wojenną, kiedy uzbrojeni w noże, kije i pałki kibice opanowywali autobusy i tramwaje, na każdym przystanku wyglądając, czy zza rogu nie wyłania się horda przeciwników. Kto miał mniej odwagi, podążał na mecz incognito, często chowając klubowy szalik do rękawa lub – w skrajnych przypadkach – w majtki.

Podejrzani o przynależność kibicowską byli rewidowani przez przeciwników i pozbawiani nie tylko szalików, ale i uzębienia. Zdobyte w ten sposób barwy trafiały podczas piłkarskich derbów na ogrodzenie oddzielające trybuny od płyty boiska, by następnie spłonąć. Kilkaset szalików i koszulek oznaczało zwykle jeszcze więcej podbitych oczu, wybitych zębów i złamanych nosów, a nawet ran zadanych nożem, ale nad tym nikt się nie zastanawiał. Walki trwały na osiedlach, w szkołach, knajpach i wszędzie tam, gdzie mogli skrzyżować swe szlaki piłkarscy chuligani. Golden miał doświadczenie w walkach ulicznych. Na Cracovii pojawił się jakoś na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy drużyna Pasów nie miała szans w starciu z dużo silniejszą piłkarsko Wisłą. Wówczas to na Wisłę przychodzili spragnieni sukcesów krakowianie, to tam pierwsze kroki kierowali przybywający do miasta studenci. Sukcesy i pozycja ligowa generowały publikę i sprawiały, że Wisła dorobiła się niezłej grupy chuliganów. Piotra na stadion przy Kałuży wprowadzali starsi koledzy ze Śródmieścia i Grobli. Pierwsze szlify (i pierwszy wpierdol) zaliczył jeszcze w liceum i od tamtej pory na dobre zafascynował się klimatem chuligańskiego świata. Nie było tajemnicą, że – z powodu liczebnej przewagi – Pasom trudno było stawić czoła Wiśle i dlatego bojówka Cracovii, jako pierwsza w Polsce, w rywalizacji chuligańskich ekip sięgnęła po ostry sprzęt”.