Na krótko przed ukazaniem się w „DoRzeczy” mojego wywiadu z Leszkiem Millerem, umieściłem na Twitterze swoje zdjęcie z byłym premierem. I napisałem, że za kilka dni będę miał do zakomunikowania pewną ważną informację. Promowałem w ten sposób, co oczywiste, wspomniany tekst i mój debiut w roli „wywiadowcy”. Ale spotkała mnie fala hejtu, bowiem wielu ludzi, także publicystów, nie dość, że zdążyło mnie zapisać do SLD, to jeszcze odsądzić od czci i wiary za zdradę ideałów i zaprzaństwo.
Prowokacja spełniła więc swój cel (zwłaszcza, że napisały o niej ważne portale) i bawiła mnie setnie, ale jednocześnie skłoniła do refleksji nad tym, jakie są granice zmiany poglądów i przynależności politycznej. Bo – zacząłem się zastanawiać – co by się stało, gdybym naprawdę podjął decyzję o tym, żeby startować z list Zjednoczonej Lewicy? Czy człowiek nie ma prawa do zmiany swoich poglądów? Jak długo musiałaby trwać taka zmiana, by została uznana za akceptowalną? Czy może za nią pójść (lub nawet ją poprzedzać) zmiana przynależności partyjnej i organizacyjnej? Czy człowiek zmieniający poglądy jest zawsze bydlakiem, a ktoś trwający przy swych mniemaniach sprzed ćwierć lub pół wieku na pewno jest kimś godnym pochwały? Czy zmiana poglądów nie jest przypadkiem dowodem na cywilną i intelektualną odwagę, a trwanie przy swych sądach nie jest aby objawem umysłowego lenistwa i ociężałości? Dlaczego transgresje ideowe i partyjne jednych osób akceptujemy i szanujemy, a innych potępiamy i pogardzamy nimi?
Zacznijmy więc od tego, że w zmianie poglądów nie ma niczego złego. Wszak nikt o zdrowych zmysłach nie potępi Leszka Kołakowskiego za to, że porzucił swoją stalinowską żarliwość w atakowaniu Kościoła, by w późniejszych swych dziełach oddawać się refleksji nad potrzebą mitu i konfesyjności. Nikt także nie nazwie Winstona Churchilla zdrajcą i koniunkturalistą tylko dlatego, że najpierw odszedł z Partii Konserwatywnej do liberałów, by następnie…porzucić Partię Liberalną i wrócić do torysów. W zmianie zatem poglądów, nawet bardzo radykalnej, oraz w zmianie przynależności partyjnej nie ma niczego złego. Tu chyba zgoda?
Może więc chodzi o tempo owej zmiany? Jeśli dokonywałaby się ona powoli, mogłaby być akceptowana, natomiast gdyby miała gwałtowny przebieg, należałby jej się przypatrywać podejrzliwie? Ale przecież czasami zmieniamy opinię wobec jakiejś osoby czy zjawiska właśnie pod wpływem gwałtownych wydarzeń, szybkiej demaskacji, dynamicznej sytuacji. Dlaczego mielibyśmy się bardzo długo zastanawiać nad wiernością swoje żony, jeśli złapalibyśmy ją in flagranti z kochankiem w naszej sypialni? Lub gdybyśmy zobaczyli, że nasz lider partyjny jest zwykłym oszustem i hochsztaplerem? Jeśli falsyfikacja wcześniejszych założeń przebiega szybko, wcale nie musi być gorsza, niż ta, która trwałaby nieskończenie długo.
Jeśli więc zgadzamy się z tym, że ludzie mogą zmieniać poglądy oraz że owa zmiana może dokonywać się dynamicznie, to dlaczego – wracając do wyjściowego przykładu – byłoby być czymś haniebnym, gdybym wystartował z list lewicy do sejmu? Ponieważ – to ostateczny argument – nie chodziłoby o prawdziwą zmianę światopoglądu, lecz o cyniczną chęć dostania się do parlamentu. Ale jak ocenić szczerość intencji? Wszak to akurat najtrudniejsze, bowiem wymaga wejścia w psychikę danego człowieka. Przejście Michała Kamińskiego do PO to podłość, a przejście Jarosława Gowina to wybór ideowy? Jak to zbadać? Kto potrafi odgadnąć, o czym myślała Joanna Kluzik – Rostkowska na kongresie PO 2011 roku, a o czym wspomniany już Gowin na wspólnej z Jarosławem Kaczyńskim i Zbigniewem Ziobro konwencji w 2015 roku? Dlaczego zmiana ideowa Cezarego Michalskiego czy Eliza Michalik ma być mniej godna pochwały, niż droga, którą przebyli w sprawach światopoglądowych śp. Paweł Paliwoda czy Robert Tekieli?
Co więcej, czy nie bardziej podejrzani wydają się ci, którzy zupełnie nie zmieniają swoich poglądów od pół wieku, niż ci, którzy pod wpływem lektur, wydarzeń, nowych informacji modyfikują, a czasami całkowicie zaprzeczają swoim dotychczasowym sądom? W Polsce jest tylko jeden polityk, który od 25 lat, a nawet dłużej, w żadnej sprawie nie zmienił swoich poglądów. To Janusz Korwin – Mikke. Ale czy działa to na jego korzyść? Naprawdę nic nie powinno było zmienić jego zapatrywań na ekonomię w ciągu ostatniego ćwierćwiecza? Czy rzeczywiście ćwiczenie się w erystycznych sztuczkach potwierdzających jedynie to, w co wierzyło się pół wieku temu, świadczy lepiej o człowieku, niż patrzenie szeroko otwartymi oczami i weryfikowanie swych wcześniejszych tez?
Z śmiechem i zażenowaniem patrzę na niektóre swoje opinie wygłaszane przed dziesięciu laty. Na sprawy polityczne, gospodarcze, społeczne. Przez tę dekadę zmieniłem pod wpływem nowych lektur i nowych informacji swoje poglądy w szeregu kwestiach. Jak zresztą wielu z tych, których cenię. Zdolność do rozumowania, do wyciągania krytycznych wniosków, do zaprzeczania swym poprzednim sądom jest tym, co uczyniło nas w przeszłości ludźmi. Gdybyśmy w naszej historii nie podważali istniejących poglądów, gdybyśmy trwali przy tym, co było dla nas wcześniej oczywiste i jasne, nigdy nie wyszlibyśmy z jaskiń. Tylko zdolność do kwestionowania swych wcześniejszych doświadczeń i przekonań dała rodzajowi ludzkiemu tę siłę, która uczyniła go najsilniejszym ze stworzeń na ziemi.
Bardziej podejrzani i mniej ludzcy są dla mnie ci, których cały wysiłek intelektualny nakierowany jest na utwierdzenie się w swych dotychczasowych mniemaniach, niż ci, którzy otwarci są na zmianę swych wcześniejszych opinii. Ci pierwsi są po prostu nudni, ale – co ważniejsze – zaprzeczają istocie bycia inteligentem. Jeśli bowiem ich starania zmierzają do tego, by jedynie wyszlifować swe poglądy, które posiedli w wieku 20 lat, to czyż nie jest to w istocie marnowanie czasu? Otoczyć się ludźmi myślącymi tak samo, wymieniać się lekturami utwardzającymi nasz światopogląd, ćwiczyć się w erystyce, by móc odeprzeć każdy argument strony przeciwnej – jakież to wszystko ambarasujące. I antyludzkie w istocie.
O wiele bardziej odpowiada mi postawa tych drugich – otwartość na dyskusję i argumenty innych (nawet jeśli ceną za to miałaby być konieczność zmiany swych wcześniejszych opinii), zdolność do krytycznego spojrzenia na logikę swoich zapatrywań, ciekawość świata i jego różnych punktów widzenia. Tylko tak można uczciwie wypełniać obowiązki polityka, publicysty, dziennikarza, pisarza. I człowieka – bo w istocie zdolność do poddania rewizji swego dotychczasowego oglądu rzeczywistości jest, jak próbowałem dowieść, cechą arcyludzką. Ci, którzy świadomie amputują sobie tę umiejętność, mają w sobie coś złowieszczego.
Moje rozumowanie jest mniej uniwersalne, niż to, które zaproponował Kołakowski w swym eseju „Kapłan i błazen”. Próbuję jedynie zastanowić się nad pojęciem „zdrady” w życiu intelektualnym i politycznym naszego kraju. I nad prawem do niej. Bo jeśli „wierność” miałaby być usilnym trwaniem przy swych wcześniejszych poglądach, nawet wbrew zaprzeczającym im faktom, a trwanie przy jednej partii miałoby być okupione przymykaniem oczu na bezeceństwa jej liderów czy też odejście od głoszonych haseł i programu, to właśnie „pochwała zdrady” wydaje mi się rzeczą zacną. Można całe życie wynajdywać sofistyczne argumenty na rzecz istnienia Baby Jagi, w którą kiedyś się wierzyło, sprawiedliwości JOW-ów, które rozwiążą wszystkie problemy, lub niewidzialnej ręki rynku, która uzdrowi całą ekonomię. Można ćwiczyć się w słownych potyczkach z potencjalnymi adwersarzami i zaczytywać się w lekturach dostarczających nam stosownych argumentów. Można zanurzać się w „tożsamościowych” mediach i szukać w nich ukojenia oraz rozwiania wszelkich wątpliwości, które – przeklęte – czasami nas nachodzą. I być „wiernym”.
Ale można też postępować inaczej – podważać własne racje, testować je, czytać lektury ideologicznie nam odległe, weryfikować, dane, przypatrywać się uważnie swym idolom i liderom, falsyfikować dotychczasowe swe opinie, podawać wiwisekcji własny światopogląd, nie bać się odkryć nieścisłości w swoich poglądach, dyskutować z przeciwnikami ideowymi. Czyli być „zdrajcą”.
Wiernym bowiem należy być nie poglądom, lecz prawdzie. Jeśli prawda jest inna, niż nasze poglądy, należy je zmienić. Nie ma niczego złego w zmianie poglądów, jeśli tylko wynika to z odkrycia, że prawda jest niezgodna z nimi. Tak samo można zmienić partię polityczną, redakcję czy grupę towarzyską jeśli tylko zorientujemy się, że nie są one zgodne z naszymi wyobrażeniami o tym, co dobre, prawdziwe czy piękne.
Dlatego jeśli uznalibyście, że piękno, dobro i prawda są uosabiane przez obóz Zjednoczonej Lewicy, Krytykę Polityczną czy też Jerzego Wenderlicha, to nie wahajcie się ani chwili i zwiążcie z nimi swój los. Mnie na razie to nie grozi, ale jeśli kiedyś zmieniłbym zdanie, to nic i nikt mnie nie powstrzyma przed zgłoszeniem akcesu do ich obozu. Bo na tym polega wierność prawdzie. Najważniejsza z wierności.