„Biuro. Ochroniarze władzy. Za kulisami akcji BOR-u” to nowa książka Michała Majewskiego, która w środę ukaże się w księgarniach nakładem wydawnictwa „Czerwone i czarne”. Dziennikarz, który ma na swoim koncie takie tytuły jak „Daleko od miłości” i „Daleko od Wawelu”, czy wywiad-rzekę z Pawłem Piskorskim, tym razem rozmawiał z kilkudziesięcioma oficerami BOR.
Jak zapowiada wydawnictwo: – To ludzie, którzy są najbliżej władzy – prezydentów, premierów, ministrów. Chodzą za nimi jak cień. Chronią, obserwują i… wiedzą o nich najwięcej. Fascynująca, pełna anegdot i zwrotów akcji opowieść o kulisach pracy ochroniarzy polityków z pierwszych stron gazet.
Na 300POLITYCE publikujemy fragment książki.
*****
Oczywiście niekiedy najważniejsi urzędnicy państwa chcą mieć odrobinę prywatności. To zrozumiałe.
Na przykład prezydent Bronisław Komorowski, który mieszkał w Belwederze i czasem miał w zwyczaju chodzić pieszo do Pałacu Prezydenckiego, m.in. przez Łazienki Królewskie. A z panem prezydentem było tak, że nie lubił, by ochroniarze szli tuż obok niego.
– Jak sobie z tym radziliście? Co to za ochrona, która idzie 10 metrów za VIP-em? Przecież jeśli takiego VIP-a mija osoba, która ma wobec niego najgorsze zamiary, może mu pięć razy wbić nóż w szyję lub serce, zanim funkcjonariusz zdąży podbiec!
Oficer BOR-u: – Dlatego osoby, które pan prezydent mijał na spacerze, nie zawsze były przypadkowe. Z czego Bronisław Komorowski do dziś pewnie nie zdaje sobie nawet sprawy.
– Jak konkretnie było to zorganizowane?
Oficer BOR-u: – Jesteśmy w parku i z naprzeciwka alejką, którą zmierza prezydent, idzie jakiś postawny mężczyzna. I wtedy dołącza do niego „przypadkowa” osoba ubrana po cywilnemu, która będzie szła tuż obok niego, gdy dojdzie do mijanki z prezydentem.
Niekiedy tabloidy pokazują, że jakiś polityk uprawia poranny jogging, a za nim biegnie jeden lub dwóch ochroniarzy. Tak było na przykład z Donaldem Tuskiem, gdy pełnił funkcję premiera.
– Ochrona biega z bronią?
Oficer BOR-u: – Tak, ale zdjęcia z tabloidów wszystkiego nie pokazują. To nie jest tak, że VIP-owi towarzyszy tylko ten jeden ochroniarz albo dwóch. Po najbliższej drodze, w pobliżu tego biegającego polityka, jedzie jeszcze auto ochronne z większą ekipą.
Problem w tym, że niekiedy politycy zapominają powiedzieć BOR-owi o swych planach, i wtedy robi się cyrk. Tak było w lutym 2008 roku, gdy premier Donald Tusk zapowiedział, że jedzie na narty z rodziną, ale za żadne skarby nie chciał zdradzić ochroniarzom, dokąd konkretnie się wybiera, i nie życzył sobie ich obecności. Borowcy po cichu ustalili u współpracowników Tuska, że szef rządu wybiera się do Moeny we włoskich Dolomitach. Na Podchorążych, czyli w siedzibie BOR-u, zapadła decyzja, że do Moeny pojadą trzy osoby, by mieć oko na Tuska i jego rodzinę, ale tak, by obserwowani się nie połapali, w czym rzecz.
Cała ta historia była dużą szopką, którą w 2014 roku na łamach „Wprost” opisała Agnieszka Burzyńska. Tuskowie jechali toyotą. Za nimi, ale bez ich wiedzy, BOR posłał dwa nieoznakowane białe auta z rejestracjami spoza Warszawy, by uśpić podejrzenia śledzonych. W obu autach siedzieli ochroniarze spoza zespołu pilnującego premiera, by Tuskowie nie zorientowali się, na czym ta gra polega. Borowcy uczestniczący w tej wyprawie opowiadali Burzyńskiej, że akcja rozgrywała się na wariackich papierach. Po pierwsze, siedzący za kółkiem Tusk nie oszczędzał toyoty i grzał po autostradzie 200 km/h. Po drugie, borowcy byli za granicą incognito, nie mieli więc radiostacji i kontaktowali się za pomocą telefonów komórkowych. Już w Moenie ochroniarze z białych aut przekazali Tusków trzem kolegom czekającym w kurorcie – wśród nich był ratownik medyczny, cała trójka borowców jeździła również na nartach. Tuskowie nie zorientowali się, że są pod obserwacją „borowików”.
Z biegiem lat ten układ trochę się ucywilizował. Tusk zaakceptował, że on oraz jego rodzina będą mieli dyskretną asystę po drodze na urlop i w samych Dolomitach. Stanęło na tym, że Tusk dostawał przed wyjazdem karteczkę z numerem telefonu, pod który miał dzwonić, gdyby działo się coś złego. Tyle że długo sprawowana władza, jak wiadomo, deprawuje. W 2014 roku paparazzi wychwycili, że Tuskom towarzyszy na nartach aż ośmioro funkcjonariuszy BOR-u i służą oni politykowi oraz jego rodzinie na przykład do podwożenia w różne miejsca czy przy pakowaniu nart do auta. Jeden z tabloidów wyliczył, że taka urlopowa ochrona kosztuje tyle, ile roczne utrzymanie rodziny w Polsce. ukoronowaniem wizerunkowej wtopy były zdjęcia pana premiera, który raczył się cygarem w przerwie między narciarskimi zjazdami. Efekt dziennikarskiej publikacji był taki, że już dzień po niej z alpejskiego kurortu zniknęły auta BOR-u, a pan premier korzystał z transportu publicznego.
Fot. Czerwone i czarne