Znamienne słowa padły z ust biskupa Józefa Wysockiego w Doylestown w Pensylwanii. Ekscelencja był łaskaw nazwać obecną władzę „darem od Boga”, a rządy PiS porównał do cudu zmartwychwstania. Doylestown nazywany jest amerykańską Częstochową, biskup Wysocki jest jednak jak najbardziej nasz – polski, swoja posługę pełni w Elblągu. Jest więc członkiem Episkopatu. Jego słowa doskonale ilustrują stosunek dzisiejszego Kościoła w Polsce do jednej z partii politycznych, której Kościół ten udziela zarówno technicznego, jak i moralnego wsparcia.
Oczywiście poglądy obywatela Józefa Wysockiego są jego prywatną sprawą. Ma prawo wierzyć, że pani Szydło i pan Duda są rzeczywiście darem od Boga. Ostatecznie żyjemy w kraju, którym Minister Obrony Narodowej szuka broni elektromagnetycznej, eksperci od katastrof lotniczych słyszą głosy płynące z kubła, a radni partii rządzącej walczą z seksem osiołków w ZOO i podejrzewają serie porwań mieszkańców Poznania w celu kradzieży ich narządów. Józef Wysocki jednak reprezentuje autorytet Kościoła i jego słowa wypowiadane spod ołtarza prywatne już nie są.
Ten kolejny dowód na włączenie się Kościoła do polityki partyjnej musi niepokoić. Nie jest moją rolą ocena nauczania biskupa o PiS-ie od strony teologicznej. Nie ukrywam jednak, że trudno odnaleźć mi logikę w jednoczesnej wierze w szczególne umiłowanie Boga do naszej Ojczyzny połączone z nieustannym celebrowaniem jakże licznych rocznic i miesięcznic upamiętniających tragedie, klęski i niegodziwości, jakich Polska i Polacy doznawali w ciągu 1050 lat naszej historii. Kierując się myśleniem biskupa Wysockiego, w sercu Polaka „gorszego sortu” mogłoby zakiełkować podle podejrzenie, iż tak, jak teraz Bóg nagrodził nas rządami PiS-u, tak przez lata cale i stulecia uporczywie Polaków karał. Co więcej, karał przecież zazwyczaj najlepszych patriotów, a nie zdrajców i zaprzańców.
Myślę, że niezależnie od poglądów politycznych, każdy przyzna, że model stosunków państwo-Kościół w Polsce po roku 1989 ma charakter unikalny w świecie zachodnim. Wielu się to nie podoba, wielu chciałoby jeszcze bardziej związać państwo z religią, niewątpliwie jednak relacja ta nie była dotąd podważana nawet, gdy w Polsce, nie tak przecież krótko, rządziła lewica.
Kościół – i nie ma w tym nic dziwnego – zabierał głos w sprawach moralnych, społecznych. Zabierał go jako bardzo ważny uczestnik narodowych debat. Z głosem tym liczyła się nawet – choć pewnie bardzo niechętnie – nawet lewica, bowiem w wymiarze stricte partyjnym, Kościół jako całość starał się pozostać w miarę neutralny. Nie mam tu oczywiście na myśli parafii, ale dużą większość najważniejszych biskupów.
W wymiarze politycznym jest z całą pewnością sukcesem Jarosława Kaczyńskiego zmiana tego stanu. Od pewnego czasu autorytet Kościoła został postawiony w służbie jednej partii politycznej. Jak na razie partia ta odnosi z tego powodu ewidentne korzyści. Nie znam bowiem żadnej partii w świecie zachodnim i żadnego rządu, który byłby określany jako dar od Boga. Takie słowa wypowiadane przez biskupa mogą być przecież przez cześć wiernych interpretowane jako jasny przekaz, że katolik tę partie i tę władze musi popierać.
Zachowanie Kościoła w ostatnim czasie sprawia wrażenie, że to – o dziwo – duchowni ten szczególny polski model stosunków państwo-Kościół kwestionują. Ustawienie bowiem Kościoła nie jako arbitra, ale uczestnika partyjnej gry w demokratycznym państwie rodzi poważne konsekwencje. W demokracji bowiem za polityczne decyzje ponosi się polityczną odpowiedzialność. Żadna partia, nawet ze wsparciem Kościoła, nie rządzić będzie wiecznie i warto zastanowić się, jak rola Kościoła będzie w naszym kraju postrzegana, gdy władza się zmieni.
Fot. Piotr Tracz/KPRM