300POLITYKA jako pierwsza drukuje fragmenty książki Marcina Zaborskiego: „LATO’39. JESZCZE ŻYJEMY”, wydanej nakładem Bellony i Tamaryna.

*******

Upały w tym roku niezwykłe. Na piaskach mierzei temperatura w słońcu na wydmach przekracza 50 stopni. A tak ciepłej wody nikt tu chyba nie pamięta. 27 stopni! Słonko piecze, morze się łasi co otylszym nogom. Ach! Jak przyjemnie. Żywica kapie z drzew, piegowata mewa usiadła na rufie, letniczka z Kalisza, nucąc: U nas we Lwowi… zajada krakowską kiełbasę. Można więc rozpiąć sztywny kołnierzyk i wsłuchać się w ciszę. Tym bardziej że są w Helu pensjonaty, w których zawisły kartki z wymowną prośbą: Uprasza się nie mówić o polityce! Niech o niej mówią w Juracie. Tam wszystko po staremu: drogo i nudno. Jak zawsze snobistycznie i pseudowesoło…

*******

Złote sygnety i papierośnice. Srebrne wisiorki, kolczyki, pierścienie. Bransoletki, korale, obrączki i złote zegarki. Oprawy okularów, a ostatnio też damska torebka srebrna i spinki do mankietów. Waza srebrna z czerpakiem, srebrne łyżki i noże. Bony i obligacje. Monety, banknoty. Złotówki, dolary i franki. Z różnych stron kraju wciąż płyną dary na FON. Tak wielu chce wesprzeć Fundusz Obrony Narodowej. (…) Szczególnie wzruszające są niektóre dary. Jak ten, który przybył z dalekich Indii, przywieziony przez księdza Władysława Klimczyka. Salezjanin, który od dziesięciu lat prowadzi tam prace misyjne, został przyjęty przez marszałka Śmigłego. Ksiądz wręczył mu szkatułkę z kości słoniowej inkrustowaną drzewem sandałowym. W środku – 50 rupii (100 złotych). To podarunek tak zwanych pariasów, najbiedniejszych mieszkańców Indii. Żegnając polskiego misjonarza, zorganizowali zbiórkę groszowych datków i prosili o przekazanie zebranej kwoty Naczelnemu Wodzowi Armii Polskiej na Fundusz Obrony Narodowej.

*******

Weźmy na przykład niemieckie cukiernie. Całkiem niedawno przesiadywały w nich paniusie, którym wybryki Rzeszy nie przeszkadzały w smakowaniu niemieckich ciasteczek. Dziś już rzadziej można je spotkać w takich lokalach, ale nie znaczy to wcale, że porzuciły je definitywnie. Przeciwnie – najwyraźniej nie mogą się obejść bez niepolskich słodkości. Choć już do cukierni nie zaglądają, zamawiają ciastka telefonicznie i każą je sobie przynosić do domu. Nie mamy zamiaru martwić się tym, że owe panie, obżerając się ciastkami – wcale zresztą nie lepszymi od wytworów polskich cukierników – tracą linię. Ale sądzimy, że trzeba stanowczo napiętnować obłudę osób, które chcą koniecznie uchodzić za świeczniki społeczeństwa, trzeba zaprotestować przeciw obełgiwaniu społeczeństwa. Z niemczyzną walczymy wszyscy. Ale nie wydaje się nam rzeczą godziwą, aby różne panie publicznie manifestowały swoją przeciwniemiecką bojowość, a potem w skrytości oddawały się niezdrowym rozkoszom… jedzenia niemieckich ciastek. Bez takich „bojowniczek” polskości obejdzie się! A co powiedzieć o Polakach, którzy nawiedzają kasyno w Sopotach? Choć brzmi nieprawdopodobnie, niestety, tak właśnie jest. Polscy obywatele w sopockiej szulerni. Czy nie wiedzą, że finansują w ten sposób gdańskie zbrojenia? Muszą sobie zdawać z tego sprawę. Jedno może być więc słowo, żeby to opisać: zdrada! Służby skarbowe dużo jednak wiedzą o bywalcach sopockiej jaskini gier, którzy zostawiają w niej duże pieniądze. Przedsiębiorcy, przemysłowcy, pracownicy biurowi, ale też lekarze, adwokaci, inżynierowie. Większość z nich to mieszkańcy Gdyni. Smutną listę ich nazwisk można już przeczytać w gazetach.

*******

Tymczasem w niemieckim radiu znowu bzdury! Opowiadają niestworzone rzeczy (po prostu bajki dla małych dzieci), że w polskim Górnym Śląsku Polacy rozwiązują wszystkie instytucje niemieckie, ludzi spajają w kajdany dwóch razem i tak całe szeregi prowadzą przez ulice na urągowisko ludzkie. Na tym nie koniec bajania. Mówią jeszcze, że „więźniów – Niemców maltretuje się celem wymuszenia zeznań, rzuca się Niemców do lochów, bije się i uderza kolbami, przykuwa w Mysłowicach do ściany”. A bandy powstańców dowodzone przez kapitana Blachę plądrują mieszkania Niemców i znęcają się nad nimi. Pomijając fakt, że wypadki cytowane w ogóle nie miały miejsca, śląski urząd wojewódzki stwierdza, że kpt. Blacha zmarł… dwa lata temu i że jako nieboszczyk działać nie może. Na tym jednak nie koniec wierutnych kłamstw, co mają krótkie nogi. Nie dość, że według propagandystów z Rzeszy nad Niemcami na Śląsku znęcają się umarli z cmentarza, to jeszcze robią to chorzy ze szpitala. Przez radio podano, że wyjątkowo okrutny jest wicewojewoda, który rzekomo nakazał katować Niemców – w tym kobiety i dzieci – gdzieś pod Cieszynem. Kolejne więc łgarstwo! Już miesiąc temu wicewojewoda ciężko zachorował i trafił do jednego ze szpitali warszawskich, gdzie przebywa do tej pory. Nie mógł więc działać na Śląsku, jak chcieliby ci z niemieckiej tuby radiowej. Nie ma się jednak czemu dziwić. Nie od dziś jest znane takie fałszywe radiowanie. Radio niemieckie używa teraz tych samych metod, po jakie sięgało przed grabieżą Sudetów, przed zajęciem Czech.
Że w miastach śląskich widać coraz to nowe transporty aresztowanych Niemców? Albo że policja wlecze ich po ulicach i ciska do zawszonych i zabrudzonych cel, w których dostają jedynie zupę z wody? Żałosne brednie! Karmią nimi swoich czytelników niemieckie gazety. Piszą jeszcze, że bezbronni Niemcy są w Polsce bici pięściami, gumowymi pałkami, mokrymi ręcznikami i żelaznymi łańcuchami, a strażnicy więzienni przymuszają aresztowanych do chóralnego pokrzykiwania wyzwisk na Niemców i Hitlera.

*******

Do wszystkich okręgów Rzeszy! Rezerwy zbożowe ściągnąć natychmiast! To rozkaz! Trzeba je zebrać w magazynach wojskowych, bo zgromadzone wcześniej zapasy na aprowizację wojska są za małe. Rzeczoznawcy orzekli, że starczyć mogą zaledwie na osiem miesięcy zwiększonego wojennego zapotrzebowania. A to złe wieści dla ludności cywilnej, bo przecież już teraz brakuje dla niej podstawowych środków spożywczych. Nie tylko zresztą o jedzenie tu idzie. Niemiecki lekarz na przykład ma leczyć pacjenta na jedną tylko chorobę. Takie pouczenie dostały kasy chorych. Jeśli więc ktoś złamie rękę i zachoruje na grypę, może liczyć tylko albo na bandaż, albo na aspirynę. A na dodatek do tytoniu kazano ostatnio dosypywać pokrzywy oraz liści różanych i czereśniowych. I nie dlatego, żeby zadbać o lepszy aromat, ale z powodu braków przy produkcji papierosów i cygar. Do Rzeszy trafia bowiem mniej tytoniu zagranicznego niż zwykle.
W berlińskich kawiarniach szepczą sobie na ucho o nowym rozporządzeniu, które ma wprowadzić oszczędnościowe tkaniny, które będą się składać z pasma urojeń, z przędzy z kłamstw Goebbelsa, ze szmat partyjnych i z niespożytego włókna cierpliwości niemieckiej. Bawełna i len są zakazane w Berlinie już od początku lipca. Nie można z nich wytwarzać przeróżnych artykułów wymienionych w specjalnym rozporządzeniu. Na liście znalazły się między innymi chusteczki do nosa, sukienki domowe, krawaty, czapki i kapelusze, szale, kostiumy i marynarki plażowe. Już teraz niemiecka bielizna jest tak marnej jakości, że na etykietach ma ostrzeżenia, by nie wkładać jej do wody powyżej 50 stopni. Kontakt z wyższą temperaturą może ją zwyczajnie zniszczyć. Buty niemieckie też fatalne. Dwie pary potrzebne są w tym samym czasie, w którym powinna wytrzymać jedna.