Myślę czasem, co by było, gdybym zasiadał w Sejmie. I wychodzi mi, że nie chciałbym dzisiaj posłować. To, co się dzieje na Wiejskiej, budzi we mnie ogromny niesmak i poczucie marnotrawienia czasu. Dlatego w ogóle nie tęsknię za parlamentem – mówi Robert Biedroń w rozmowie z Magdaleną Łyczko. To fragment książki, która 26 października ukaże się nakładem wydawnictwa Edipresse. Na 300POLITYCE jako pierwsi publikujemy fragment.

*****

Podczas marszu równości w Krakowie w roku 2003, szedłem z profesor Marią Szyszkowską, ówczesną senatorką SLD, a ludzie podchodzili i opluwali nas. Jeden po drugim. Pluli nam prosto w twarze. Ale trzeba było przez to przejść. Nie było innej drogi. Szczególnie, że wtedy profesor Szyszkowska próbowała przeprowadzić przez senat projekt ustawy o związkach partnerskich, zablokowany potem w sejmie przez jej klubowych kolegów z lewicy…

Iza miała odwagę, żeby stanąć, wbrew nastrojom społecznym, przeciwko tej naszej polskiej homofobii. A przecież była członkinią rządu i mogła powiedzieć, podobnie jak to inni politycy lewicy, że nie zrobi tego, bo spadnie jej popularność. W tych czasach trzeba było mieć nie lada odwagę, by działać w obszarze LGBT. Iza nie była osamotniona, obok niej byli inni politycy, którzy wspierali nas w walce o równouprawnienie: Izabella Sierakowska, Joanna Sosnowska, Ryszard Kalisz, Katarzyna Piekarska, Kazimierz Kutz czy Piotr Gadzinowski. Ale ona robiła to systemowo, całą sobą.

Iza pojawiała się na marszach i paradach…

Na paradach w warszawie, marszach w Krakowie i manifach. Była zawsze, kiedy jej potrzebowaliśmy. To dzięki jej staraniom nielegalna parada równości w 2005 roku dostała ochronę policji. Pierwsze parady i marsze były notoryczne obrzucane kamieniami, butelkami, jajkami. Wszystkim, co chłopcy z młodzieży wszechpolskiej i wspierający ich kibice, znaleźli pod ręką. Pamiętam marsz równości w 2005 roku, w Krakowie. Szliśmy z Izą, trzymając się za ręce, a w naszym kierunku leciały kamienie. Bałem się, a ona dodawała mi otuchy: „Robert, idziemy! Oni mają tylko kamienie, my mamy za nami tyle osób. Popatrz!”, mówiła. Obejrzałem się i zobaczyłem tłum ludzi. Kto by się bał, gdy obok kroczy Iza?

Jaka ona była?

Odważna. „w Polsce powinny być zalegalizowane związki homoseksualne i takie pary powinny mieć prawo do wychowywania swoich dzieci”, mówiła – uwaga! – w 2002 roku. Wtedy, kiedy jeszcze większość gejów i lesbijek, nie wspominając o politykach, nie ośmielała się nawet o marzyć o dyskusji o homorodzicielstwie.

Nawet atakowana potrafiła łączyć, a nie dzielić. Szukała tego, co wspólne, dialogu. Nigdy nie obrażała, nie opluwała. Chociaż gdy zaprzeczano bliskim jej wartościom, miewała celne riposty. Gdy kierowane przez Romana Giertycha ministerstwo edukacji narodowej przedstawiło w 2006 roku pomysł zakazu tak zwanej promocji homoseksualności, Iza grzmiała z trybuny sejmowej: „promować to można kurczaki w supermarkecie, a nie orientację seksualną!”.

taka była!

Moja przyjaciółka Agnieszka Graff pięknie o niej mówiła, że Iza „nie bała się uszczerbku swojego wizerunku i posiadła niezwykłą umiejętność funkcjonowania w dwóch światach – polityczno-instytucjonalnym i zadymiarskim. Prezentowała rzadki na naszej scenie politycznej model kobiecości kobiecej, ale nieflirtującej”.

Iza miała siłę i dumę, wynikające z pewności siebie. Była pewna że to, o co walczy pomoże społeczeństwu. Że to coś, co na pewno przyniesie mu korzyść. Myślę, że była swego rodzaju wizjonerką. Gdybyśmy nie żyli w społeczeństwie tak silnie patriarchalnym, to Iza zrobiłaby jeszcze większą karierę, chociaż i tak była panią wicepremier. Wciąż trudno mi uwierzyć, że nie ma jej już z nami…

Pamiętasz, jak dowiedziałeś się o jej śmierci?

Pierwsze wiadomości, jakie docierały, jakoś znosiłem. Że roztrzaskał się samolot, że katastrofa. To było takie nienamacalne i abstrakcyjne, bo nikt nic do końca nie wiedział. Ale kiedy zadzwoniła do mnie szefowa biura Izy Katarzyna Kądziela, że to już pewne… to było tak osobiste, że się rozkleiłem. Wsiedliśmy z Krzyśkiem w samochód i pojechaliśmy po Kaśkę, która była rozwalona całkowicie, a trzeba było wszystko ogarnąć. Trzeba było jej pomóc i – przede wszystkim – jakoś się w tym odnaleźć. Spędziliśmy z nią cały dzień, a potem pojechaliśmy do sejmu, pod którym stały już tłumy ludzi. To było straszne.

Straszne. Rozmawiasz czasem z Baśką o jej mamie?

Rzadko, chociaż ciężko od tego uciec. Życie i działalność bardzo posplatały nasze życiorysy. Zwłaszcza że baśka z powodzeniem kontynuuje pracę Izy poprzez powołaną fundację jej imienia, ale też poprzez działalność polityczną. Bardzo jej kibicuję. To polityczka z dużym doświadczeniem społecznym i politycznym, mądra, odważna i pracowita. Mam nadzieję, że kiedyś zostanie naszą panią premier.

(…)

Głosowałeś wbrew sobie? Wbrew własnym przekonaniom?

Nie, na szczęście nie. Można prześledzić moje głosowania. Janusz Palikot nie łamał mi kręgosłupa, mimo wielu trudnych spraw.

W jakich sprawach wyłamałeś się z partyjnej dyscypliny?

Na przykład w sprawie igrzysk zimowych w Zakopanem wstrzymałem się od głosu. A kilka miesięcy potem pojawiły się protesty mieszkańców Krakowa, że igrzyska to absolutna pomyłka i niegospodarność. Dopiero wtedy parlament wycofał się ze swojej decyzji. Niemal wszyscy posłowie (407 – przyp. red.) opowiedzieli się przeciwko tej imprezie.

Wbrew dyscyplinie głosowałem wiele razy.

Na przykład przeciwko ustawie o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67. roku życia. Uważam, że w polskich realiach służby zdrowia, warunków pracy, standardu życia, zmuszanie kogoś do tak długiej pracy jest niesprawiedliwe. Podejmowałem bardzo wiele indywidualnych i niepopularnych decyzji. Nie potrafiłem podporządkować się bezmyślnie, na przykład kiedy mój własny klub próbował odwołać Wandę Nowicką z funkcji wicemarszałkini Sejmu. Oczywiście, w większości spraw myślałem podobnie jak mój klub, ale były sytuacje, jak ta z Wandą, w których nie było mojej zgody. Ludzie to doceniali, widziałem to w ich reakcjach, i chyba na tym zyskałem. Bo pozostałem na scenie politycznej, podczas gdy moich kolegów i koleżanki z niej zmiotło. Włącznie z Januszem.

(…)

Kiedy Monika Olejnik, jeszcze przed twoim zaprzysiężeniem na posła, zapytała cię, co to jest Konwent Seniorów, udzieliłeś błędnej odpowiedzi. Blefowałeś, że wiesz, czy się pomyliłeś?

Nie pamiętałem tego. Od moich studiów minęło ładnych kilka lat, a wiedza o Konwencie Seniorów do niczego nie była mi na co dzień potrzebna. Ale to była dobra lekcja i impuls do nadrobienia zaległości. Na marginesie – myślę, że gdybym zapytał Monikę Olejnik, czym się różniła instytucja sprostowania od odpowiedzi w prawie prasowym, to też pewnie miałaby kłopot z odpowiedzią. Ale nie mam do niej pretensji. Monika Olejnik jest przecież dziennikarką, ma zadawać trudne pytania.

Nie obrażam się o takie rzeczy, mam dystans do siebie, co w polityce, chociaż rzadkie, jest bardzo potrzebne. Bez tego człowiek by oszalał. Właśnie dlatego uprawiam taką, a nie inna politykę. Bo wiem, że gdybym tylko i wyłącznie wydawał nudne raporty z mojej pracy, to prawdopodobnie pies z kulawą nogą by się nią nie zainteresował. Dlatego robię też rzeczy, o których wiem, że zainteresują ludzi, przyciągną ich uwagę. Staram się również tak formułować przekaz, żeby był atrakcyjny i dla tabloidów – na przykład upubliczniam fakt, że skoczyłem ze spadochronem – tak, aby ludzie, wchodząc później na moją stronę internetową, zobaczyli też, że przygotowałem dobry budżet dla miasta albo spłacam kredyty, wyremontowałem drogę, ograniczyłem koszty energii w urzędzie. By przy okazji przemycać te tematy, którymi ludzie się kompletnie nie interesują, chociaż pytani deklarują, oczywiście, co innego. To jest cholernie trudne. A wszędzie, nawet jeśli mówimy o polityce światowej, unika się tematów trudnych, bo często są zbyt skomplikowane dla przeciętnego odbiorcy. To, co trudne, jest niezrozumiale. A jak jest niezrozumiałe, to będziemy tego w naturalny sposób unikali. Tyle że jak nie rozumiemy pracy posłów, to później wydaje się nam, że polityka to jeżdżenie taksówkami, jedzenie sałatki na sali sejmowej albo drogie wycieczki do Madrytu na koszt podatnika. Oświadczam, że nie jest pół-, ale nawet ćwierćprawda. Tak polityka nie wygląda. My upraszczamy jej obraz i dajemy przyzwolenie mediom, by opisywały ją w taki sposób. I mamy później to, co mamy.

(…)

Podczas wyborów samorządowych dostałeś wsparcie w modlitwie od kółka różańcowego. Jaka była jej intencja? Żebyś wygrał, nawrócił się czy…

Żeby wszystko poszło ładnie i gładko. Te kobiety modliły się za szczęście dla miasta! Wiesz, ja weryfikuję wiele swoich poglądów, bo panuje stereotyp, że jak ktoś słucha Radia Maryja, to jest pełen nienawiści, pogardy i tak dalej. Tymczasem odcienie słuchaczy tej stacji też są różne. Nic nie jest czarno-białe. Dzisiaj widzę to bardzo dokładnie. Po prostu paniom z kółka różańcowego udaje się jakoś nie łączyć przekazu homofobicznego czy ksenofobicznego Radia Maryja z rzeczywistością. Z jednej strony słuchają stacji pełnej nienawiści i zakłamania, a z drugiej głosują na prezydenta, który jest gejem. I go szanują. I jeszcze się za niego modlą. To bardzo interesujące socjologicznie. Już po wyborach, jako prezydent, podziękowałem im za to wsparcie.

(…)

Jaki był powód twojego politycznego rozwodu z Palikotem?

Ależ ja nigdy się z nim nie rozwiodłem politycznie! On się na mnie obrażał, bo chciał żebym się mu podporządkował partyjnie. Wydawało mu się, że jeżeli byłem kiedyś parlamentarzystą w klubie poselskim Twojego Ruchu, to również po wygranych wyborach na prezydenta Słupska będę należał do jakiegoś klubu samorządowców Janusza Palikota. To było nie do zrobienia. Jako prezydent miasta muszę być niezależny partyjnie. Przyszedł moment, że Janusz musiał to zrozumieć. I chyba zrozumiał.

Byłeś z nim w różnych momentach, a kiedy zwyciężyłeś w wyborach, odszedłeś. Dlatego nagrał wideo, że zawiódł się na tobie.

Ale później się umówiliśmy na piwo i było okej (śmiech).

(…)

Nie myślisz czasem, że zamiast w wynajmowanym mieszkaniu w Słupsku mógłbyś mieszkać w Pałacu Prezydenckim albo w Belwederze?

Nie zastanawiam się nad tym. Dzisiaj spełniam się w Słupsku i to mnie fascynuje. Myślę jednak czasem, co by było, gdybym zasiadał w Sejmie. I wychodzi mi, że nie chciałbym dzisiaj posłować. To, co się dzieje na Wiejskiej, budzi we mnie ogromny niesmak i poczucie marnotrawienia czasu. Dlatego w ogóle nie tęsknię za parlamentem. Miałem taki okres, już po wyborze na prezydenta, że może trochę tęskniłem, miałem wątpliwości, czy aby na pewno zdecydowałem właściwie. Pewnie dlatego, że pozostali tam do końca kadencji moi znajomi i przyjaciele. Ale dzisiaj jest mi dobrze tutaj. Mam poczucie sprawczości. Robię konkretne rzeczy na rzecz konkretnych ludzi, rozwiązując przyziemne, ale realne problemy. I mam przy tym unikalną okazję do zbierania doświadczeń, do których moi koledzy i koleżanki z Wiejskiej nie mają dostępu. To skarbnica wiedzy niezbędnej – być może w przyszłości – do pracy legislacyjnej czy pracy w rządzie. Dla mnie bezcennej.

(…)

Dobrze czujesz się we własnej skórze?

Bardzo dobrze. W chwili gdy przestanę się czuć dobrze, przestanę działać. Jednak tak długo, jak będę mieć komfort, że robię to, co chcę robić, że wypełniam swoją osobistą misję, tak długo będę to robił. Cieszę się, że jestem niezależny, że nie ma nade mną nikogo, jakiegoś szefa, nie licząc wyborców, oczywiście. Ta moja autentyczność, to że jestem sobą – to się opłaca. A politycy z reguły nie są ani tak szczerzy, ani tak naturalni. Robią coś, czego ja nie robię, dostosowują się do oczekiwań wyborców. A ja dostosowuję się do mojego życia, do moich reguł gry. I to się chyba wyborcom podoba. Więc tak długo, jak im się to będzie podobało, tak długo będę w polityce. Po prostu taki jestem i albo mnie wybiorą, albo nie. Moi koledzy kalkulują nierzadko: tego nie zrobię, tego nie powiem, tę ustawę przyjmę, bo się ludziom podoba, tej nie, bo ta się nie podoba. Myślę, że to nie powinien być cel mojego bycia w polityce, bo w taki sposób niczego nie zmienię. Inaczej: nie będąc sobą, nie będę fair wobec ludzi. Po prostu. Zgodnie z tym przekonaniem zarządzam miastem i zgodnie z nim zamierzam postępować w przyszłości.

Fot. Edipresse