Z wielkiej chmury mały deszcz – można by podsumować całe zamieszanie wokół tzw. audytu. Ani żadnych kompromitujących realnie faktów, ani spektakularnych ataków personalnych, ani danych, które mogłyby uzasadnić tezę, że Polska pozostawiona przez koalicję PO-PSL jest rzeczywiście “w ruinie”. Jeśli ktoś myślał, że cała ubiegłotygodniowa operacja miała służyć odebraniu moralnego prawa opozycji do istnienia, musi uznać, że zakończyła się ona przynajmniej porażką, jeśli nie klęską obozu rządowego. Czy jednak Jarosław Kaczyński kończył ten tydzień zadowolony? Raczej tak.

Dlaczego? Bowiem cały spektakl akurat tym razem miał cel wewnętrzny, a nie zewnętrzny. Miał on posłużyć konsolidacji zarówno twardego elektoratu, jak i klubu parlamentarnego wokół prezesa PiS. Ostry konflikt temu służy i cel ten – śmiem twierdzić – Jarosław Kaczyński zrealizował, nawet za cenę strat wśród wyborców wahających się. Na całą sprawę trzeba patrzeć przez pryzmat metody politycznej Jarosława Kaczyńskiego, która pozwoliła mu przetrwać jako liderowi opozycji przez 8 trudnych lat. Istotną częścią tej metody (oczywiście nie jedyną) jest… matematyka.

Marsz opozycji 7 maja mógł uruchomić bardzo groźny z punktu widzenia szefa PiS proces. Marsz okazał się wielkim sukcesem opozycji, bo pokazał zwykłych Polaków, którzy nie zgadzają się z polityką rządu. W sytuacji obrazków, które wszyscy widzieli, dużo mniejsze znaczenie miał pojedynek, ilu konkretnie uczestników zebrał marsz. Nad cyframi górował przekaz telewizyjny, w końcu dla przeciętnego odbiorcy zarówno 45 tysięcy, jak i 250 tysięcy to abstrakcja. To, co widzieli w TV, abstrakcją nie było.

Jarosław Kaczyński oczywiście nie obawia się, że ulica może obecnie zagrozić jego władzy. Może natomiast zagrozić sondażom i poczuciu twardego elektoratu oraz posłów PiS, że z wyszydzanej i poniżanej mniejszości (za którą się uważali) stali się nareszcie nie tylko moralną, ale i faktyczna większością. A to poczucie legitymizacji przywództwa Kaczyńskiego było fundamentem jego sukcesu. W wymiarze elektoratu ta legitymizacja następowała – w największym skrócie – poprzez swoistą sakralizację szefa PiS jako depozytariusza prawdy i strażnika legendy. W wymiarze klubu parlamentarnego tę legitymację do rządzenia dawała Kaczyńskiemu matematyka właśnie.

Dopóki prawie każdy poseł PiS mógł swoją reelekcje uważać za w miarę pewną, bo sondaże PiS nie spadały poniżej progu jego własnego mandatu, wiedział, że zasadnicza jest wierność i dyscyplina prezesowi, bo to on zdecyduje o jego miejscu na liście. I dlatego prezes dbał, by ani dla partii jako takiej, ani dla niego jako lidera nie pojawiła się żadna alternatywa na prawicy. A jego polityka skierowana była właśnie na przekonanie posłów, że sondaże gwarantują im reelekcję.

Kaczyński jako wytrawny polityk i znawca historii zdaje sobie bowiem sprawę, że w polityce, obok jej wymiaru formalno-instytucjonalnego, istnieje również wymiar świadomości społecznej, nastroju i emocji. Wszystkie rewolucje polegały przecież na tym, ze instrumenty formalno-instytucjonalne rozjeżdżały się ze świadomością większości. I dotyczyło to zarówno państw, jak i partii politycznych.

Kaczyński jako lider dawał swoim ludziom wiarę, że posiada zdolność przynajmniej utrzymania poparcia. I dlatego przetrwał.