„Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt” to trzecia – i zarazem ostatnia – część historii III RP autorstwa Roberta Krasowskiego. Książka obejmuje lata 2005-2010 i od zeszłego tygodnia jest do kupienia w księgarniach. Na 300POLITYCE publikujemy rozdział „Oczekiwanie na radykała. I jego skromne plany”.

Przejęcie władzy przez Kaczyńskiego poprzedziły długie miesiące oczekiwania na apokalipsę. Bo w obrońcach status quo zwycięstwo PiS wzbudziło wielki strach. Kaczyński nie musiał nic robić, wystarczyło, że stał pośrodku politycznej sceny. Przez 15 lat wyrobił sobie wizerunek rewolucjonisty, twardego wroga rzeczywistości, nie jej fragmentów, ale całości. Państwo było skorumpowane, dyplomacja na granicy narodowej zdrady, gospodarka chora, bieda krzycząca. Przypominał radykałów, którzy twierdzą, że trzeba cały świat postawić do góry nogami, aby zaczął wyglądać normalnie. Ale nie miał radykalnych planów. Tusk i Rokita przez dwa lata chcieli koalicji z Kaczyńskim, bo wiedzieli, że jego krytyka szybuje na wysokim poziomie abstrakcji, a takie diagnozy są w polityce bezzębne. Petryfikacja struktury społecznej, peryferyjna mentalność, kapitalizm polityczny, postkomunistyczny cynizm, kryzys patriotyzmu – z takiego pułapu nie da się przejść do konkretnych decyzji. Kto szybuje tak wysoko nad ziemią, w polityce nawet kroku nie zrobi. W istocie, pod maksymalistyczną retoryką IV RP kryły się skromne decyzje. Chciał Kaczyński likwidacji jednej ze służb specjalnych, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego; chciał powszechnej lustracji; chciał powołania nowej służby specjalnej patrzącej władzy na ręce oraz reformy wymiaru sprawiedliwości. To był dość oczywisty pakiet w epoce wystraszonej korupcyjnymi aferami rządów SLD.

Jednak jego epoka – zwłaszcza jego wrogowie – widzieli w Kaczyńskim człowieka zdolnego do czynów wielkich, które Polskę zmienią. Na dobre lub na złe, ale zmienią głęboko. Powodem wyniesienia Kaczyńskiego nie były jego poglądy, lecz jego charakter. A dokładniej, jedna nitka tego charakteru: niezwykła zuchwałość. Odkąd pojawił się na politycznej scenie, nie uznawał żadnych zasad, żadnych granic, żadnych świętości. Stanął na politycznej scenie w 1989 roku, w świecie wyraźnych, opozycyjnych hierarchii i jako jedyny odmówił ich respektowania. Uderzał w każdego, kto mu stanął na drodze. A że stali najwięksi, z nimi wszystkimi poszedł na wojnę. Geremek mu zablokował karierę, więc Kaczyński sprawił, że nie został premierem. Mazowiecki go odtrącił, Kaczyński wypowiedział mu wojnę. Wałęsa zablokował sukces PC, rzucił się do gardła samemu Wałęsie. Wystarczyły dwa lata i walczył z całym solidarnościowym establishmentem. W walce nie uznawał reguł, oskarżał wszystkich o wszystko, Mazowiecki i Geremek byli kryptokomunistami, Wałęsa agentem. Ciężar zarzutów zawsze był niezwykły. Kaczyński szarżował bez umiaru, od faktu, że dwadzieścia lat temu Wałęsa był Bolkiem, przeskakiwał do oskarżenia, że będąc prezydentem, nadal jest agentem. Grał brutalnie nawet wtedy, gdy brutalność nie była potrzebna. W latach 90. namówił prezesa Sądu Najwyższego do startu w wyborach prezydenckich, ale się rozmyślił i cofnął mu poparcie. Mógł się rozstać dyskretnie, wybrał prostacką awanturę. Hall, który wydarzenia oglądał z bliska, wspomina: „Tego… nie sposób nazwać inaczej niż świństwem. Zachowanie Jarosława Kaczyńskiego było nie tylko obrzydliwe, ale także irracjonalne”, a on sam „niepoczytalny”.

Ale było w Kaczyńskim coś więcej niż brak samokontroli. Był kierunek, w który skręcał, gdy kontrolę tracił. Zawsze w dół, w stronę praktyk ostentacyjnie brutalnych. Gdy trzeba było niszczyć rywala, Tusk sięgał po sztylet lub truciznę, dyskretne narzędzia niezostawiające śladów. Kaczyński odwrotnie, wolał pałkę lub kastet. Tłukł nimi przeciwnika na oczach wszystkich – dziko, zajadle, aż krew bryzgała dokoła. Jak wyrzucał kogoś z partii, to w aurze skandalu. Jak oskarżał, to ześlizgując się w oczywiste kłamstwa. Toczone przez niego wojny zawsze były brudne, nawet gdy racja była po jego stronie. Posuwał się do środowiskowych donosów, od niego Polacy dowiadywali się, że Wachowski zakłada Wałęsie kapcie albo że Kuroń pije wódkę z komunistami. Każdy polityk zna wiele podobnych historii, ale ujawniał je tylko Kaczyński. Dlatego inteligentom trudno było wytrwać u jego boku, uwodził ich diagnozą, ale zawstydzał praktyką. Zarazem brutalne zachowanie dawało mu osobliwą siłę. W swoich wrogach wzbudzał strach – szczery, głęboki, paraliżujący. Dzięki niemu zawsze miał więcej wrogów niż zwolenników. I to oni byli jego wojskiem. Jego prawdziwą siłą byli ci, którzy się go bali, a nie ci, którzy za nim stali. Bo większość zwolenników głosowała na niego dlatego, że w drugiej stronie wzbudzał tak wielki strach. To mu dawało wiarygodność. Prawdziwą armią Kaczyńskiego byli jego wrogowie wpatrzeni w niego jak zając w kobrę. To ich strach sprawił, że ponad dekadę cała polska polityka obracać się będzie wokół Kaczyńskiego, bez względu na to, czy ma władzę, czy nie.

Gdy w 2005 roku wygrał wybory, powszechnie uznano, że jego zuchwała brawura nikogo się nie wystraszy. Żadnej potęgi, żadnego autorytetu, żadnej świętości. Oczywiście był to mit, wielka pomyłka epoki. Nie było w Kaczyńskim tej zawziętej woli, która buduje wielkich buntowników. Jego nieobliczalność była nieobliczalnością publicysty gotowego wypowiedzieć każde zdanie, bez względu na to, jak szalone by było. Ale od słów do czynów droga daleka, wymagająca umiejętności, których Kaczyńskiemu brakowało. Uprzedzając dalsze fakty – Kaczyński, podobnie jak Miller, był wielkim graczem, ale władcą nijakim. Techniki politycznych gier znał perfekcyjnie, technik rządzenia w ogóle. Chciał podpalić III RP, ale nie wiedział, jak się rozpala ognisko. Jego rewolucja mogła się wydać groźna tylko przez jego osobistą zuchwałość. Swoje nieśmiałe plany przedstawiał dziesiątki razy, mimo to ciągle się wydawały drapieżne. Wszystko z powodu dziwnej natury tego polityka.

Fot. Czerwone i czarne