Sojusz Lewicy Demokratycznej wybrał swojego nowego przewodniczącego. Przed nim, oraz przed nowym kierownictwem, nie lada zadanie – decyzja o strategii partii na najbliższą przyszłość. A jest ona oczywista: SLD nie może myśleć o tym, by się w ciągu najbliższych latach odbudować, a potem samodzielnie wystartować w wyborach parlamentarnych. Musi zacząć tworzyć…Nową Zjednoczoną Lewicę.
O ile w zachodnich demokracjach zdarzały się przypadki, że jakaś formacja „wypadała” z parlamentu, a potem do niego wracała, o tyle w polskiej historii po 1989 roku nie zanotowano takiego przypadku. Jeśli jakieś ugrupowanie traciło miejsce w sejmie, to już nigdy nie potrafiło się na tyle sprężyć, by ponownie do niego wejść. Poszczególni politycy owszem – tracili mandaty, a potem je na powrót obejmowali, ale zawsze działo się to w jakieś innej formule i w ramach innej partii lub koalicji. Trudno oczekiwać, by SLD mogło przełamać tę prawidłowość, bo i wiele atutów za nim nie stoi.
Jaka więc przyszłość przed Sojuszem? Czy musi się rozwiązać? Czy należy zwinąć sztandar, a nowy szef powinien być zarazem ostatnim w historii SLD? Nie, nic z tych rzeczy. SLD może, a nawet powinno – jeśli chce nadal być obecnym na scenie politycznej – zachować swoją strukturę i podmiotowość prawną. Dlaczego? Chociażby z tego względu, że co 3 miesiące będzie otrzymywać niemałe pieniądze z budżetu państwa. Bo, co prawda, Zjednoczona Lewica nie weszła do sejmu, ale jednak przekroczyła granicę 6%, czyli próg finansowania dla koalicji wyborczych. To zaś oznacza, że każdy z podmiotów ją tworzących będzie przez następne cztery lata dostawać państwową kasę na swoją działalność. Sposób rozdziału tych środków regulować powinna umowa koalicyjna, i można się domyślać, że gros z nich trafi właśnie do SLD, jako największego podmiotu w ramach ZL (szczegóły umowy nie są mi znane).
Sojusz zatem winien zachować swoją podmiotowość prawną (gdyby ją zmienił, pieniądze budżetowe nie popłynęłyby do nowego podmiotu), ale jednak musi szukać formuły szerszej. Musi zatem dążyć do stworzenia…..Nowej Zjednoczonej Lewicy. Powtórzmy – szansy na wejście do nowego sejmu jako SLD nie ma prawie żadnych, a zmiana swojego obecnego kształtu prawnego zakończyłaby się odebraniem mu środków państwowych, które są niezbędne dla dalszej działalności (zwłaszcza, że Partia Razem będzie je otrzymywać, bowiem samodzielnie przekroczyła próg 3%). Dlatego jedynym wyjściem dla nowego kierownictwa wydaje się dążenie do szerszego porozumienia na lewicy. Jak najszerszego.
Jeśli Adrian Zandberg i jego koledzy/koleżanki odmawia współpracy z SLD (co jest zrozumiałe), to nowy szef partii musi starać się tworzyć Nową Zjednoczoną Lewicę bez niego i jego ugrupowania, ale za to ze wszystkimi innymi, których postkomunistyczna przeszłość Sojuszu i jego mocno mainstreamowy charakter nie brzydzi. Od tego, czy ten proces się uda, zależy, czy w następnym parlamencie będziemy mieli lewicę i czy zobaczymy tam te twarze, które do tej pory kojarzyły się nam z nią właśnie. Wybranie dwóch skrajnych dróg (czyli 1. trwania na pozycji samodzielnej siły oraz 2. rozwiązania się) prowadzić będzie SLD na manowce. Jedynie wyjście pośrednie – czyli zachowanie dotychczasowej formuły prawnej w połączeniu z budowaniem szerszego porozumienia z innymi podmiotami na lewicy – daje szansę na przetrwanie tej formacji, tych ludzi i tych idei. W ciągu najbliższych kilku miesięcy dowiemy się, czy nowy przewodniczący to zrozumiał.
fot. 300POLITYKA