Można w ciemno obstawiać, że polityk, który nie ufa sondażom, nie wypada w nich zbyt dobrze. Nie inaczej jest z Donaldem Trumpem. Gdy sondaże pokazują, że prowadzi w wyścigu, chwali je publicznie. Gdy wyniki nie są dla niego optymistyczne, równie publicznie twierdzi, że sondaże są sfałszowane. Ba!, jeśli przegra, to dlatego, że całe wybory były sfałszowane. Sztab Trumpa mówi, że prezydencki kandydat Partii Republikańskiej uzna wynik wyborów, ponieważ z całą pewnością je wygra. To albo zaklinanie rzeczywistości, albo wiedza o zachowaniu wyborców, którego nie pokazują przeprowadzane sondaże. Po sondażowym szoku, jaki zafundował Brexit, można się zastanawiać, czego nie wychwytują sondażownie, i czy wyborczy wtorek w Stanach nie oznacza kolejnej niespodzianki.
Opublikowane dziś ostatnie sondaże ogólnokrajowe pokazują relatywnie komfortowe prowadzenie Hillary Clinton. Także elektorska mapa stanowa jest dla niej korzystna – prognozy mówią, że to Hillary Clinton będzie nową mieszkanką Białego Domu. Najkorzystniejsza dla Donalda Trumpa prognoza z serwisu FiveThirtyEight Nate’a Silvera daje Trumpowi 34% szans na wygraną, a Clinton „jedynie” 67%, co oznacza, że dzień przed wyborami dane sugerują, że kolejnym prezydentem USA będzie kobieta.
Zbudowanie reprezentatywnej próby wśród bardzo zróżnicowanych demograficznie amerykańskich wyborców to trudne zadanie, co cztery lata przegrywające w sondażach obozy zarzucają ośrodkom badawczym, że ich próby nadreprezentują lub niedoszacowują jakąś grupę demograficzną. Zwolennicy tezy, że wyniki jutrzejszych wyborów znacząco będą się różnić od sondaży, powołują się na przykład Brexitu. Można jednak argumentować, że badania opinii publicznej przed referendum w Wielkiej Brytanii pokazywały wygraną zwolenników opuszczenia Unii Europejskiej (uśrednione sondaże pokazywały 51-52% za Brexitem).
Jeśli jednak sondaże rozminą się z wynikami, to stanie się tak z powodu ukrytego wyborcy Trumpa – sztabowcy Donalda Trumpa często zarzucali sondażowniom, że nie docierają do zwolenników Trumpa, że jego wyborca nie jest odpowiednio reprezentowany w próbach badawczych. Niektórzy sugerują, że w 2016 roku możemy zobaczyć tzw. odwrócony efekt Bradleya (od nazwiska polityka kandydującego na urząd gubernatora Kalifornii w 1982 roku) – wyborcy Donalda Trumpa wstydzą się powiedzieć ankieterowi, że głosują na Trumpa, ale we wtorek oddadzą na niego głos.
Być może zadziała siła entuzjazmu. I Hillary, i Donald są najmniej lubianymi prezydenckimi kandydatami w historii. Ale to zwolennicy Trumpa czują większy entuzjazm i czują się bardzo zmotywowani do głosowania na niego. Na razie wygląda jednak na to, że retoryka Trumpa wywołała spory entuzjazm wśród wyborców latynoskich, którzy podczas tzw. wczesnego głosowania na Florydzie i Nevadzie stawili się w punktach wyborczych znacznie tłumniej niż sugerowały to przedwyborcze szacunki.
Wszystkie sondaże obarczone są jednak błędem – jeśli okaże się, że się myliły, to będzie największa wpadka od 80 lat. W 1936 roku Literary Digest, prestiżowy magazyn, który przeprowadzał sondaże i do tamtej pory trafnie przewidział zwycięzców pięciu kolejnych wyborów prezydenckich, zawyrokował, że nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie republikanin Alf Landon. Miał otrzymać 370 z 539 głosów elektorskich. Amerykanie jednak wybrali na kolejną kadencję Franklina D. Roosevelta. Jak to się stało? Magazyn po prostu zbudował próbę w oparciu o zarejestrowanych właścicieli telefonów i samochodów (w czasie po Wielkiej Depresji nie była to najfortunniejsza decyzja). Próba okazała się niereprezentatywna, a FDR zdobył 531 głosów elektorskich.