To już ostatni być może moment, aby ratować europejską jedność, przynajmniej w obecnym kształcie. Mówiąc wprost: to ostatni moment, by ratować Unię Europejską. Utrata jednego z państw członkowskich, i to tak dużego i rozwiniętego jak Wielka Brytania powinna być ostatecznym sygnałem alarmowym. Po raz pierwszy od 1951 roku obszar zintegrowanej Europy w najbliższym czasie się zmniejszy, a nie poszerzy – pisze Krzysztof Szczerski w książce „Utopia europejska. Kryzys integracji i polska inicjatywa naprawy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Biały Kruk. Oto jej fragment.
******
Przestrzeń pokoju w Europie jest także coraz mniejsza, wojna pojawiła się w kraju graniczącym z Unią, na dodatek w państwie z nią stowarzyszonym – na Ukrainie, a wcześniej w Gruzji. Zakres stabilności gospodarczej na naszym kontynencie też jest coraz bardziej niepewny. Granice Unii już nie gwarantują mieszkającym wewnątrz niej Europejczykom bezpieczeństwa, co tragicznie udowodniły zamachy terrorystyczne w największych i najsilniejszych, a więc i najbardziej bezpiecznych, jakby się wydawało, państwach Unii – we Francjii w Niemczech.
Integracja europejska cofa się na wszystkich polach, a elity polityczne europejskiego rdzenia nie mają na to odpowiedzi, mało tego, niektórymi swymi decyzjami tylko pogłębiają kryzys i tworzą kolejne jego przyczyny. Bruksela jest oddalona od życia przeciętnego Europejczyka jak nigdy dotąd, a jednocześnie stara się ingerować swymi decyzjami w każdy codzienny krok mieszkańca Unii, reguluje i ingeruje coraz mocniej, ocenia i poucza coraz wynioślej, jednocześnie będąc coraz bardziej obcą i ideologicznie złowrogą. To jeszcze jeden z wielu paradoksów polityki europejskiej.
W klasycznych modelach instytucje, które tracą poparcie społeczne, słabną także w swej aktywności. W Unii jest tymczasem odwrotnie – im mniej zrozumienia ze strony obywateli, tym większa „pasterska” aktywność instytucji unijnych. Pasterska to znaczy taka, która – jak pisał kiedyś o tym rodzaju władzy Michael Foucault – zakłada, że obywateli należy doglądać i prowadzić jak stado, które samo nie da sobie rady. Tymczasem Unia to nie stado, lecz dobrowolna wspólnota tworzona przez wolne narody i równe państwa. I dlatego instytucje unijne powinny pełnić wobec nich wyłącznie rolę służebną, zgodnie z zasadą pomocniczości, która nie tylko u początku integracji europejskiej, ale jeszcze do niedawna uważana była za jej fundament ustrojowy.
Polityka europejska zaczyna się od demokratycznych rządów państw członkowskich i z nich czerpie swą pierwotną prawomocność; dopiero za zgodą tych wspólnot państwowych mogą zacząć działać instytucje i polityki ponadnarodowe. Nigdy zaś odwrotnie. Instytucje unijne, takie jak Komisja Europejska czy Parlament Europejski, nie mogą same być źródłem swojej władzy i uprawnień decyzyjnych. Nie mogą kreować nowej władzy z niczego, czyli samymi własnymi decyzjami czy własnymi roszczeniami kompetencyjnymi. Dlatego Komisja nie może, zgodnie z duchem prawa wspólnotowego, któregoś dnia legalnie ogłosić, że ma prawo do dyktowania wewnętrznych rozstrzygnięć dotyczących np. sądownictwa konstytucyjnego w jednym z krajów członkowskich, skoro żadne państwo nie przekazało jej nigdy takich uprawnień. Wielokrotnie w orzeczeniach sądów konstytucyjnych krajów członkowskich Unii Europejskiej, w tym także w stanowiskach niemieckiego Trybunału, powtarzana jest sentencja, że „kompetencja do kompetencji” leży po stronie państw członkowskich Unii i to one mogą kreować władzę, czyli np. uznać, że dany problem – powiedzmy dopuszczalne emisje spalin w związku z zanieczyszczeniem powietrza – powinien być poddany regulacji przez ponadnarodowe instytucje polityczne. Dopiero po stosownej decyzji pojedynczych państw można zdecydować o przekazaniu zaakceptowanego rozwiązania na poziom unijny. Nigdy odwrotnie.
Dzisiaj wiele spraw w Unii Europejskiej postawione jest na głowie. Zapanował taki chaos, że każda z instytucji stara się wydzierać na własną rękę kompetencje i prawo do decydowania za innych.Ofiarą tego pada unijny system polityczny, który staje się nielogiczny, czyli bezsensowny. Konsekwencje ponoszą obywatele państw członkowskich, u których narasta poczucie opresyjności ze strony władzy, na którą nie mają wpływu. Niech się nikomu nie wydaje, że taka sytuacja może trwać przez dłuższy czas. Wręcz odwrotnie. Dynamika zmiany już się uruchomiła. Reakcja społeczna nadchodzi i może ona położyć kres zjednoczonej Europie.
I o tym jest ta książka. Przedstawiam w niej najistotniejsze wątki diagnozy obecnej sytuacji oraz ścieżki ofensywnego, twórczego wyjścia z problemu kryzysu europejskiego. Bo nie mamy do czynienia z sytuacją beznadziejną dla współpracy na kontynencie. Istotnym elementem rozwiązania kryzysu powinna być nowa polska inicjatywa polityczna, wpisana w szerszy kontekst regionalny.
Recepta na przywrócenie stabilności w Europie, wobec nastrojów i ruchów społecznych, jakie obserwujemy, musi zakładać potrzebę znalezienia punktu równowagi pomiędzy narastającą falą unilateralizmu, jednostronności, a potrzebami utrzymania obszaru zintegrowanego. Narody europejskie chcą posiadać kontrolę nad swoim losemi przyszłością, nie chcą być sterowane odgórnie przez jakąś międzynarodową hiperbiurokrację. Trzeba to przyjąć do wiadomości. Ważne by różne kraje nie musiały czynić tego poprzez rozbicie wspólnoty i w kontrze do siebie nawzajem, ale w ramach ogólnego porozumienia o jedności europejskiego interesu. Takie porozumienie nie może nie mieć granic, a wyznacza je wola wszystkich członków wspólnoty,także tych małych i średnich.
To, co wspólnie cechuje najnowsze wybory polityczne dokonywane przez obywateli tak różnych państw, jak Holandia, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone czy Polska (wcześniej zaś Węgry), a w najbliższym czasie zapewne również Francja i może Niemcy oraz inne kraje, to chęć odzyskania kontroli nad decyzjami politycznymi, poprowadzenia tych decyzji w kierunku bardziej narodowym, własnym.To chęć kierowania się oczekiwaniami własnych społeczeństw, a nienadrzędną ideologią, której trzeba się podporządkować i zrzec własnych nie tylko celów, ale nawet przekonań. Proces ten nazywam właśnie unilateralizmem – jednostronnością. Przejawia się on w różnych formach, a niektóre z nich mogą być bardzo niekorzystne i z polskiego, i europejskiego punktu widzenia.
Dlatego musimy być bardzo ostrożni i nie przytakiwać z radością wszystkim tym, którzy narzekają na „Brukselę”. Europa rozbita i podzielona staje się łatwiejszym łupem dla zewnętrznych imperiów. Łatwiej przełknąć ją małymi kęsami; może stanąć w gardle, gdyby trzeba było pożreć ją w całości. Dlatego nie leży w polskim interesie dzielenie Europy. Ale też trzeba pamiętać, że naszym zadaniem jest również to, by nikt nie kwestionował pozycji i roli naszego kraju w ramach tej europejskiej rodziny. Europa nie może ograniczyć się tylko do grupy wyselekcjonowanych krajów, które dla swojego powodzenia i interesów gotowe są poświęcić tych, których uważają za peryferia. To bardzo groźne zjawisko deprecjonowania znaczenia także Polski jest stale obecne w retoryce unijnej i choćby ostatnio mogliśmy usłyszeć z ust szefa jednej z instytucji unijnych – przewodniczącego Rady Europejskiej – że Polska współpracując z krajami Europy Środkowej, sama spycha się na margines Europy.
Scenariusz, w którym Unia rozpada się całkowicie, jest bardzo zły. Scenariusz, w którym Unia trwa, ale przesuwa Polskę i nasz region
do „szarej strefy”, poza integrację, jest dramatyczny. Najgorzej zaś, gdy zachęcają do takich działań sami politycy z Polski. Ich głosy i działania odpowiadają bowiem wszystkim tym, którzy rzeczywiście chcieliby zrzucić z siebie obowiązki wynikające z solidarności europejskiej, oraz tym, którzy chcieliby odzyskać kontrolę nad naszą częścią Europy utraconą po 1989 roku. Takie partie już kiedyś zrealizowały swój scenariusz do końca, w zapiekłości i partykularyzmie doprowadziły do utraty własnego państwa. Oby tak nie było i tym razem. Naszym zadaniem jest więc uchronienie Polski i Europy przed złymi scenariuszami, a to oznacza, że musimy przedstawić projekt połączenia większej podmiotowości narodów i państw europejskich z zachowaniem ich wspólnoty ponad granicami.
Wydaje się to dziś politycznie bardzo trudne, niektórzy powiedzą wręcz niemożliwe, przekraczające siły polityków. Czy to prawda? W pewnym sensie tak. Dlaczego? Otóż, w moim przekonaniu, kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest odejście od podstawowych, klasycznych wartości, pustka aksjologiczna obecnego etapu integracji europejskiej. Inaczej mówiąc – bez fundamentu duchowego rzeczywiście nie da się odbudować europejskiej polityki. Polityka powinna być bowiem wyrazem tożsamości, realizacją wartości, które uznaje się za wspólne, rozwijaniem tradycji i porządku, który przekazali nam poprzednicy. Inaczej wszystko jest nietrwałym zbiegiem chwilowych interesów, okoliczności, ludzkich przywar i emocji. Konstrukcja bez takich solidnych fundamentów może się rozpaść jak domek z kart.
fot. Biały Kruk