Wczorajsza wizyta Victora Orbana w Warszawie w całej krasie pokazała czym różni się uprawianie polityki zagranicznej od jej nieuprawiania. To pierwsze pokazał węgierski premier, to drugie polscy politycy.

Po wizycie w Budapeszcie prezydenta Putina, posypały się na głowę Orbana gromy za to, że niszczy europejską solidarność poprzez spotkania z rosyjskim dyktatorem oraz podpisywanie z nim gazowych porozumień. Po pierwsze więc – nie kto inny, jak kanclerz Niemiec i prezydent Francji spotykali się z Putinem kilka dni wcześniej i to nie gdzie indziej, ale u Łukaszenki. Robienie więc wymówek liderowi Fideszu, że spotyka się z rosyjskim dyktatorem jest co najmniej nie na miejscu.

Po drugie, Orban nie mógł złamać unijnej solidarności chociażby dlatego, że jej nie ma. Nie ma czegoś takiego, jak wspólna polityka UE wobec konfliktu w Donbasie i wszyscy świetnie o tym wiedzą. Do Mińska pojechali samozwańczo Merkel i Hollande, by potem narzucić to, co wynegocjowali z Putinem, reszcie Europy. Nic nie wiemy o tym, by niemiecka kanclerz i francuski prezydent cokolwiek konsultowali z „prezydentem Unii” czy Wysoką Komisarz, F. Mogherini. Rozmowy w Mińsku toczyły się według tzw. „formatu normandzkiego”, który jest powrotem do Realpolitik i do koncertu mocarstw. Z unijną solidarnością oraz ze wspólną polityką zagraniczną nie ma nic wspólnego, a nawet więcej – stoi z nimi w wyraźnej sprzeczności. Zresztą jeśli w czymś przejawiała się w ostatnich latach owa europejska solidarność, to w młotkowaniu Orbana za to, co złego czy dobrego robił u siebie w kraju. Węgierski premier co kilka miesięcy musiał stawać w Strasburgu, by wysłuchiwać od europosłów jakim to jest faszystą i jak bardzo łamie obowiązujące zasady. Wciąż grożono mu sankcjami i innymi represjami, jeśli nie dostosuje się do tego, co mu Bruksela nakazuje. Trudno więc od niego teraz wymagać, by – będąc przez ostanie lata ulubionym chłopcem do bicia – stał w pierwszej linii obrońców unijnej solidarności (której, jak się rzekło, zresztą nie ma).

Po trzecie, Orban zaprosił Putina do siebie nie po to, by grać na nosie Unii i by coś komuś zademonstrować, ale by podpisać korzystny dla swego kraju kontrakt gazowy. Chce zarobić na obecnej sytuacji i trudno mu się dziwić. Wszak został wybrany na swoją funkcję nie przez brukselskich biurokratów i nie przez ukraińskich bojowników, ale przez węgierskich wyborców, którzy chcą płacić za gaz i prąd jak najmniej. Korzysta więc z nadarzającej się okazji, by ubić dobry dla siebie i dla swych obywateli gospodarczy deal. Czy ktoś może mu z tego powodu robić wymówki? Może Francuzi, którzy chcą sprzedać Rosji Mistrale, służące bynajmniej nie do produkowania bawełny, ale do zabijania ludzi? A może Niemcy, którzy poprzez wspólną z Moskwą budowę NorthStreamu poważnie ograniczyli niepodległość całej Europy Wschodniej i Środkowej? Wolne żarty – Orban zrobił to, co do niego, jak premiera Republiki Węgierskiej, należało: ubił korzystny interes z Rosjanami, nim zrobili to inni Europejczycy.

Jak na tym tle wygląda aktywność polskich polityków? Ewa Kopacz stroiła na spotkaniu ze swym węgierskim odpowiednikiem dziwne miny, strzelała focha i publicznie pouczała gościa o solidarności w ramach Grupy Wyszehradzkiej. Gdyby naprawdę chodziło o ową solidarność, to akurat krajem, który ją łamie, jest…Polska, bowiem Czechy, Słowacja i Węgry chcą wobec Rosji i Ukrainy prowadzić inną politykę, niż Warszawa. Mniejsza jednak o to – polska premier poucza Orbana i dąsa się na niego za to, że dba on o interesy swego kraju i swych obywateli. I czyni to Kopacz nie wiadomo w jakim celu. Z czyjego mandatu i po co. Ot, w duszy jej lub jej doradców zagrało, że trzeba się na „zdrajcę” oburzyć i okazać mu moralną wyższość.

Podobnie niedojrzałe politycznie zachowanie zaprezentował Jarosław Kaczyński, który miał podobno odmówić spotkania z Orbanem. W jakim celu zafundował węgierskiemu gościowi taki afront? Po co to zrobił? Co Polska będzie z tego miała? Czy strach przed tym, co media uczyniłyby z tego spotkania, jest u lidera PiS aż tak wielki, by zrażać do siebie ostatniego być może europejskiego lidera, który chciałby się z nim spotkać i utrzymywać kontakt? Jeśli Kaczyński obiecywał kiedyś, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt, to dlaczego jak ów Budapeszt przyjechał w końcu do Warszawy, to lider opozycji schował się na Nowogrodzkiej? Aż tak się lęka, że zostanie okrzyknięty politykiem prorosyjskim? Aż tak brzydzi się moralnie spotkania z premierem, który dba o swoich obywateli tak, jak sam Kaczyński obiecywał wielokrotnie, że będzie dbał o Polaków, jak już dojdzie do władzy?

Warto też zapytać, gdzie w obecnej sytuacji jest „prezydent Europy”? Czy ktoś zna jego stanowisko? Czy wiadomo chociaż gdzie przebywa? Czy rozumie, że procedowanie w „formacie normandzkim” czyni go śmiesznym figurantem i najdrożej na świecie opłacanym bezrobotnym? Miał z Brukseli kierować Unią i przeprowadzać ją przez kryzys, a zajął się w niej chyba nauką angielskiego i przypatrywaniem się, jak Niemcy rządzą całym kontynentem.

Wszyscy na wojnie robią interesy – Rosjanie, Niemcy, Francuzi, Węgrzy. Także Łukaszenka już zaczyna odcinać kupony za to, że był gospodarzem „nomadzkiego” szczytu. Właśnie zażądał dopuszczenia go do najbliższego szczytu Partnerstwa Wschodniego oraz uznania, że w jego kraju nie ma więźniów politycznych. Tak, jak przewidywałem, to właśnie oni, więźniowie polityczni i cała demokratyczna opozycja, będą pierwszymi ofiarami mińskiego szczytu. A także, co powinno zainteresować naszych polityków, Polacy na Białorusi. Co w takiej sytuacji, gdy wszyscy starają się ugrać swoje, robi nasza klasa polityczna? Na wyprzódki deklaruje, co sensowne, że nie chce wysyłać polskich żołnierzy do Donbasu, ale także, że nie chce sprzedać Ukrainie żadnej broni. Sprzedać, nie podarować! Polscy politycy, którzy powinni dbać o interes Polaków i tylko o to, jeden przez drugiego zapewniają, że nie ma mowy o tym, by Kijowowi, w jego walce z najeźdźcą, sprzedać to, co jest Ukraińcom najbardziej potrzebne.

To przecież jakieś horrendum! Kijów nie jest objęty żadnymi sankcjami. Potrzebuje broni. Walczy z państwem, które jest także i naszym największym i jedynym realnym przeciwnikiem. My broń produkujemy i mamy problem z jej sprzedażą. I przy tym wszystkim, przy wszystkich tych faktach, polscy politycy prześcigają się, by wszem i wobec zadeklarować, że polskie zakłady zbrojeniowe nie zarobią ani hrywny na sprzedaży swoich produktów. Dlaczego? Nie wiadomo. Może dlatego, jak otwartym testem powiedział wiceminister sprawa zagranicznych, Rafał Trzaskowski, że to by mogło zdenerwować Putina, a przecież wiemy, że on szybko wpada w furię.

Obraz, który maluje się po przeanalizowaniu tego wszystkiego pokazuje, że mamy niedojrzałą i moralnie dygotliwą klasę polityczną. Że zamiast prowadzić skuteczną i rozsądną politykę zagraniczną, bawi się ona w moralistyczne i zupełnie groteskowe gesty. Że nie wie, po co jest i w jakim interesie winna działać. Spryt Orbana, brutalność Merkel, cwaniactwo Łukaszenki, bezwzględność Putina – wszystko to krańcowo kontrastuje z niefrasobliwością, głupotą, czułostkowością, krótkowzrocznością i ckliwym sentymentalizmem polskich polityków. Po wszystkich stronach partyjnej barykady.

fot. KPRM