Gdy w czerwcu 2015 roku Trump zjeżdżał ruchomymi schodami na konferencję, na której ogłosił swój start w prawyborach Partii Republikańskiej, niewielu wróżyło mu sukces i zdobycie nominacji prezydenckiej. Ale jeszcze mniej podejrzewało, że czeka nas kilkunastomiesięczny sezon najpopularniejszego reality show w historii telewizji, z finałem na schodach Kapitolu w Waszyngtonie
Zwycięska kampania Baracka Obamy w 2008 roku wielokrotnie przypominała historię z kultowego serialu „Prezydencki poker” (The West Wing), a gdy w styczniu 2009 roku prezydent Obama składał przysięgę, widz oglądający ceremonię w telewizji mógł odnieść wrażenie, że już to widział – w finałowym odcinku wspomnianego serialu, wyemitowanym w maju 2006 roku. Matt Santos, fikcyjna postać z „Prezydenckiego pokera”, który w serialowym uniwersum został prezydentem USA, był wzorowany na mało znanym wówczas polityku z Illinois, stanowym senatorze Baracku Obamie. Ta serialowa ciekawostka do tej pory była jedną z zabawnych historii polityczno-telewizyjnych, ale wraz z prezydentem Trumpem przyszła nowa era. Era, w której nie da się odróżnić programów reality TV od kampanii wyborczej.
Gdy w piątkowe południe Donald Trump zostanie na Kapitolu zaprzysiężony na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, amerykańscy widzowie oglądający to na ekranach swoich telewizorów, będą świadkami finału największego reality show w historii telewizji. Nie tylko amerykańskiej.
Reality TV jest gatunkiem telewizyjnym, którym niechętnie zajmują się krytycy telewizyjni, ale który dominuje w ramówkach stacji całego świata, i który chętnie oglądany jest przez widzów. Współczesny widz to nowe wcielenie pana Jourdain, który kiedyś nie wiedział, że mówi prozą, a dziś nie wie, że to, co ogląda, to reality TV. Skoro zeszłoroczne wybory prezydenckie były największym reality show w historii telewizj, to na upartego naginając nieco dalej tę metaforę można nawet uznać, że obowiązywały podobne zasady – choć niby to jury (lub partyjne tuzy) wspierają lub wybierają kandydatów, ale to widzowie (wyborcy) głosują decydując, kto odpada, a kto zostaje dalej w programie, i kto ten program finalnie wygrywa.
Być może polski widz udaje, że nie jest zainteresowany losem Rozenków przemierzających Azję, lub nie przyzna się, że wie, kto to jest Renulka, ale wydaje się być dobrze zorientowany, kto odpadł w ostatnim odcinku Kreta, albo zna pochodzenie popularnego niedawno stwierdzenia „nie mów do mnie teraz“. Hasła wyborcze Trumpa – czy to o wybudowaniu muru na granicy USA z Meksykiem, czy to o zamknięciu Hillary Clinton w więzieniu – znają widzowie na całym świecie, nawet jeśli zbytnio nie interesują się wyborami w Stanach Zjednoczonych.
Podobnie jak w reality show, gatunku hybrydowym, który dominuje w telewizji w XXI wieku, na politycznej scenie nie liczy się charakter kandydata, a jego osobowość i zdolność do wykorzystania mediów, nie tylko tradycyjnych. W tradycyjnej telewizji widz wspiera i trzyma kciuki za pozytywną postać, za bohatera, który stoi po stronie dobra. W telewizji, w której dominują programy reality show, ważniejsza jest rozrywka, i antybohater, którego co prawda nie cierpimy, ale nie możemy przestać oglądać. A Donald Trump to antybohater doskonały. Nawet jeśli mu nie kibicujemy, to jesteśmy zainteresowani jego losem, choć nie zawsze go szanujemy, lubimy lub uważamy za kandydata idealnego. Ale nie musimy, w telewizyjnej rzeczywistości walutą jest nasza uwaga i czas, jaki poświęcamy na oglądanie. Prezydenckie debaty z Donaldem Trumpem biły rekordy oglądalności – pierwszą z nich w samych Stanach Zjednoczonych obejrzało ponad 80 milionów widzów, najwięcej w sześćdziesięcioletniej historii amerykańskich debat telewizyjnych – światowe media nieustannie donosiły o każdym mniej lub bardziej kontrowersyjnym stwierdzeniu, jakie padało z ust republikańskiego kandydata. Gdy Trump odmówił przyznania, czy zaakceptuje wynik wyborów, sięgnął po najstarszy trik telewizji komercyjnej. Kto odpada z dzisiejszego odcinka? Dowiesz się już po przerwie!
Zasady rządzące telewizyjną rozrywką Donald Trump zna doskonale. Ma być emocjonalnie, wyraziście, a każde hasło należy wielokrotnie powtórzyć, by telewidzowie je zapamiętali. Nic dziwnego, że Trump dominuje na wszystkich medialnych platformach. Każdy jego tweet jest punktem wyjścia wielu materiałów dziennikarskich. Trump udowodnił, że kampanię wyborczą można oprzeć jedynie na samej obecności w telewizji i mediach społecznościowych. Widzowie byli tak spragnieni Donalda Trumpa, że telewizje potrafiły transmitować obraz podium na pustej scenie, na której miał się pojawić Trump. I pozwalały mu na wykorzystywanie własnych antenn na promocję biznesów Trumpa – czy to pola golfowego w Szkocji, czy hotelu w Waszyngtonie. Trudno było rozpoznać, w którym miejscu kończy się Trump-polityk, a zaczyna Trump-marka. I to się nie zmieni, gdy z biura w Trump Tower Donald Trump przeniesie się do Gabinetu Owalnego.
W świecie Kardashianek, a Donald Trump jest polityczną Kardashianką, marką staje się samo nazwisko, nie produkt nim opatrzony. Nie liczy się to, czy promujesz własną linię szminek, steków, czy hoteli. Nawet jeśli własne są tylko z nazwy, bo biznes opierasz na użyczaniu praw do własnego nazwiska. Liczy się rozpoznawalność nazwiska. W grudniu 2015 roku według Gallupa 91% Amerykanów wiedziało, kto to jest Trump i miało na jego temat jakąś opinię. Podczas prawyborów republikańskich zagłosowało na niego ponad 14 milionów partyjnych wyborców. W listopadzie 2016 oddało na niego głos 46.1% amerykańskich wyborców.
Dziś czeka nas finał pierwszego sezonu politycznego reality show. A jutro, 21 stycznia 2017 roku, swoją premierę ma pierwszy w historii prezydencki reality show, program, w którym na żywo będziemy obserwować prezydenta Trumpa. Z małą zmianą – nie będziemy potrzebować do tego telewizora. Wystarczy dostęp do Twittera, tam z pierwszej ręki dowiemy się bowiem, na kogo tym razem zezłościł się prezydent Donald Trump. To z twitterowego konta Donalda Trumpa dowiemy się, jaki program telewizyjny obejrzał prezydent. Jaki artykuł przeczytał, na kogo się właśnie obraził. Kolejna rozgrywka dyplomatyczna? Stay tuned, prezydent Trump sam to napisze w swoim kolejnym tweecie.