„Donald Tusk do 12 stycznia 2011 roku był przekonany, że Rosjanie zachowają elementarną przyzwoitość. I napiszą w raporcie, że za katastrofę odpowiadają obie strony. Skoro „jesteśmy przyjaciółmi” i daliśmy Rosji wolną rękę, to sporządzą zgrabnie coś, co byłoby dla nas do przyjęcia. Tak żeby wilk był syty i owca cała. Tak zapewne myślał Tusk. Ale się przeliczył”.

To fragment wywiadu-rzeki Bogdana Rymanowskiego z Małgorzatą Wassermann, o którym pisaliśmy na 300POLITYCE w połowie marca.

Premierę przewidziano na 8 kwietnia – na 2 dni przed 5. rocznicą katastrofy smoleńskiej.

Także 8 kwietnia, o 11:00 w siedzibie PAP, odbędzie się konferencja z udziałem autorów książki.

Tytuł można zamówić na stronie wydawnictwa M.

*****

Na kilka tygodni przed publikacją rosyjskiego raportu premier Tusk oświadczył, że projekt, jaki dostała Polska od MAK, jest nie do przyjęcia. Wierzył, że można zmienić jego kształt?

Polska, akceptując śledztwo według 13 załącznika konwencji chicagowskiej, skazała się na rolę petenta wobec Rosji. To rząd Tuska doprowadził do tak niekorzystnej dla nas sytuacji prawnej.

Kiedy jednak usłyszałam słowa premiera, pomyślałam, że „lepsze to niż nic”. Pojawiła się nadzieja, że Rosjanie choć odrobinę się cofną.

Tusk liczył, że polskie uwagi zostaną uwzględnione?

Do 12 stycznia 2011 roku był przekonany, że Rosjanie zachowają elementarną przyzwoitość. I napiszą w raporcie, że za katastrofę odpowiadają obie strony. Skoro „jesteśmy przyjaciółmi” i daliśmy Rosji wolną rękę, to sporządzą zgrabnie coś, co byłoby dla nas do przyjęcia. Tak żeby wilk był syty i owca cała. Tak zapewne myślał Tusk. Ale się przeliczył.

Raport obciążył w stu procentach stronę polską. Pilotów oraz generała i prezydenta, którzy mieli wywierać presję na załogę, aby lądować w Smoleńsku. MAK stwierdził, że za żadne z uchybień nie odpowiada Rosja. 

Rosjanie pokazali swoją prawdziwą twarz. Zaatakowali dobre imię ludzi, którzy polegli w Smoleńsku. Uderzyli raportem w honor polskiego prezydenta, polskiego generała i polskich pilotów. Moskwa nie musiała prze cież ogłaszać kłamstw, że we krwi Andrzeja Błasika był alkohol. Z jakiegoś powodu jednak to uczyniła. A chwalący Rosjan za współpracę Donald Tusk kolejny raz został wystrychnięty na dudka.

Po powrocie z urlopu premier zapowiedział, że odwołamy się od raportu. To był sygnał, że nie godzimy się na ustalenia Rosjan.

To była wypowiedź podyktowana potrzebą chwili. Zwykły PR na użytek krajowy spowodowany lekką histerią. Myślę, że ogłoszenie raportu MAK w takim kształcie bardzo niemile zaskoczyło Tuska, wypoczywającego na nartach w Dolomitach. Warto przypomnieć, co dokładnie powiedział wtedy premier. Stwierdził, że „nie kwestionuje żadnych ustaleń MAK”. Tylko na takie słowa było stać szefa rządu suwerennego państwa.

Zapowiedź odwołania się do instytucji międzynarodowych była jednoznaczna.

Nie wierzę, żeby Tusk był aż tak niekompetentny i nie wiedział, że organizacja lotnicza ICAO zajmuje się wyłącznie lotami cywilnymi. A skoro tak, to Polska nie ma żadnego prawa do odwołania. Premier starał się jeszcze robić dobrą minę do złej gry, deklarując, że będziemy z Rosją prowadzić rozmowy o wspólnym raporcie. Dwa dni wcześniej Tatiana Anodina powiedziała jasno, że dwustronny raport nie wchodzi w grę.

Kilka tygodni wcześniej prezydent Miedwiediew oświadczył, że nie wyobraża sobie, by Polska i Rosja doszły do innych ustaleń. 

Miedwiediew dał Warszawie czytelny sygnał. Raport będzie taki, jaki będzie, powinniście go przyjąć i pogodzić się z tym. Wyglądało to jak szantaż albo coś jeszcze gorszego, totalne zlekceważenie polskich uwag. Zarówno słowa Tuska, jak i komunikaty Belwederu po rozmowie Komorowski–Miedwiediew o zamiarze wspólnych prac nad zbliżeniem stanowisk były już tylko robieniem ludziom wody z mózgu.

I tutaj wracamy do pierwszych godzin po katastrofie i decyzji, że śledztwo będzie prowadzone według konwencji chicagowskiej. 

Stało się tak wbrew zapisowi konwencji o tym, że dotyczy ona tylko i wyłącznie samolotów cywilnych! Rząd Tuska zrobił to wbrew prawu i elementarnej logice. A przecież siedemnaście lat wcześniej, w 1993 roku, podpisaliśmy z Rosją umowę o ruchu samolotów wojskowych. Dziesiątego kwietnia leżała ona na stole i trzeba było tylko do niej zajrzeć. Dotyczyła dokładnie takiego lotu jak ten do Smoleńska.

Minister Miller – podobnie jak Rosjanie – stwierdził, że samolot był wojskowy, ale lot cywilny. 

To był popis głębokiej niewiedzy, ponieważ o statusie lotu decyduje jego plan. Dzień przed katastrofą do Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej dotarł plan lotu oznaczony symbolem PLF 101-I-M. Już samo oznaczenie literą „M” („military”) rozstrzyga, że był to lot wojskowy. Nie mówiąc o tym, że tupolew należał do pułku wojskowego i był obsługiwany przez załogę w mundurach. Twierdzenie, że wojskowy samolot kierowany przez pilotów-żołnierzy wykonywał lot cywilny, to obraza inteligencji. To tak jakby ktoś, widząc kota, usiłował nas przekonać, że to wcale nie jest kot, lecz pies. Katastrofa nigdy nie powinna była być badana według procedur ICAO, ponieważ dotyczą one samolotów cywilnych. Wszystkie inne, w tym samoloty wojskowe, są określane przez konwencję jako samoloty państwowe.

Rząd nie miał prawa przystać na taką procedurę?

Premier nie tylko bezprawnie zastosował konwencję, ale złamał też wiążącą umowę między Polską a Rosją. W ten sposób zapędził się w kozi róg, ponieważ po wyborze 13 załącznika, mającego zastosowanie tylko do samolotów cywilnych, Polska pozbawiła się prawa do odwołania od raportu MAK do ICAO. To kuriozum na skalę światową.

Władze przekonywały, że konwencja opłaca się nam bardziej niż umowa z 1993 roku.

To nieprawda. Gdyby zastosowano umowę, mielibyśmy prawo do prowadzenia wspólnego z Rosją śledztwa. Wybierając konwencję, skazano polską prokuraturę na wysyłanie wniosków do Moskwy, by ta łaskawie zgodziła się na wykonanie badań i przeprowadzenie koniecznych dowodów.

Jak w praktyce wyglądało przestrzeganie 13 załącznika?

Mimo wszystko dawał Polsce pewne uprawnienia. Rosjanie krok po kroku je ignorowali, łamiąc większość procedur. Wbrew przepisom Rosja pozwoliła na naruszenie i częściowe zniszczenie szczątków samolotu. Nie zapewniła ochrony własności statku powietrznego państwa operatora, którym była Polska. Na teren katastrofy wpuszczono osoby nieupoważnione do badania wraku, a Polska nie miała nic do powiedzenia. Rosjanie nie zabezpieczyli też wszystkich śladów pozostawionych na ziemi przez samolot.

Walczyliśmy, by „wycisnąć” z tych ułomnych procedur, ile się da? 

Nawet nie próbowaliśmy. Mogliśmy – na podstawie konwencji – wystąpić do Rosji, by wrak pozostał nietknięty do czasu przybycia na miejsce naszych ekspertów. Tak się nie stało, więc de facto zgodziliśmy się na niszczenie dowodów. Wbrew 13 załącznikowi nie wykonano dokumentacji fotograficznej. Nasi eksperci nie uczestniczyli w badaniach szczątków maszyny ani ciał ofiar. Te ostatnie powinny być prowadzone według opracowanego przez ICAO Manual of Civil Aviation Medicine. Żadnych takich standardów nie zachowano. Konwencja dawała nam nawet prawo do wystąpienia o przejęcie śledztwa. Jednak Warszawa nie zrobiła w tej sprawie nic.

Były podstawy, aby zaskarżyć Rosjan za nieprzestrzeganie konwencji?

Nawet w kilku miejscach. Niestety Polska nie oprotestowała bezprawnych działań Moskwy. Formalnie moglibyśmy zaskarżyć Rosję do Rady ICAO w trybie artykułu 84 tej konwencji. Niestety – i tutaj znowu wracamy do punktu wyjścia – tryb badania katastrofy, na jaki zgodził się rząd, spowodował, że nie mieliśmy do tego prawa.

To kwadratura koła.

Rzecznik ICAO po publikacji raportu MAK dał nam to jasno do zrozumienia. Skoro tupolew był samolotem państwowym, a nie cywilnym, to ICAO nie może się zaangażować w wyjaśnianie katastrofy. Pamiętam, jak Donald Tusk mówił, że wykorzysta wszystkie „narzędzia dostępne w prawie międzynarodowym”. Chciałabym zapytać, z jakich konkretnie narzędzi skorzystał. Rząd Platformy Obywatelskiej i PSL nie osiągnął w tej sprawie nic poza upokorzeniem.

Rządowi zabrakło wiedzy czy odwagi?

Jednego i drugiego. Odwagi zabrakło też środowisku prawniczemu. Nikt nie powiedział głośno, że „król jest nagi”, a premier Tusk, zgadzając się na śledztwo według 13 załącznika, popełnił delikt konstytucyjny. Liczba błędów jest porażająca. Przykre, że nie znalazł się ani jeden profesor z renomowanych katedr prawa Uniwersytetu Warszawskiego czy Jagiellońskiego, który zabrałby w tej sprawie głos. Jedynym, który bronił honoru środowiska, był profesor Piotr Daranowski z Uniwersytetu Łódzkiego.

Fot. Wydawnictwo M