Gdy tuż po północy w poniedziałek senator Ted Cruz obwieścił na Twitterze, że staje do wyścigu o nominację prezydencką Partii Republikańskiej, stał się pierwszym oficjalnym kandydatem w wyścigu o Biały Dom. O wygraną w 2016 roku najpierw przyjdzie mu się zmierzyć z politykami, którzy albo zadeklarowali już swoją wolę startu (Ben Carson), a także z tymi, którzy słabo ukrywają, że już zaczęli kampanię (Jeb Bush, Rand Paul, Scott Walker), a potem, jeśli uda mu się ich pokonać, będzie na niego czekać starcie z Hillary Clinton.
Choć Hillary Clinton wciąż oficjalnie nie ogłosiła woli startu w wyborach prezydenckich w 2016 roku, to jej otoczenie zasygnalizowało potencjalnym wyborczym darczyńcom, że była pierwsza dama może to zrobić już w kwietniu. Podobnie jak w 2007 roku media, wyborcy i stratedzy polityczni są przekonani, że Hillary nie ma konkurencji po lewej stronie sceny politycznej, jednakże dziś właściwie nikt albo nie chce stawać w szranki z byłą sekretarz stanu, albo robią to tak daleko poza radarem, że nikt poza ich własną rodziną nie wie, że już prowadzą kampanię. Ceniona i szanowana gazeta ze stanu Massachusetts, The Boston Globe, zdecydowała się na dość niekonwencjonalny apel – na swej stronie z opiniami wydrukowała wezwanie do Elizabeth Warren senator z tego stanu, by ta wystartowała w prezydenckim wyścigu. Liberałowie z Partii Demokratycznej marzą o kimś bardziej progresywnym niż Clinton, ale senator Warren, gdyby się zdecydowała, czeka zadanie prawie niemożliwe do wykonania. W tej chwili liczy się Hillary Clinton. I tylko ona. Według niedawnego sondażu Gallupa żaden polityk z prezydenckimi ambicjami bez względu na polityczną orientację nie może się do niej zbliżyć, jeśli chodzi o rozpoznawalność i sympatię, jaką darzą ją amerykańscy obywatele:
Pozycja Teda Cruza na tym wykresie doskonale tłumaczy, czemu zdecydował się na ogłoszenie swojej kandydatury wcześniej przed innymi politykami republikańskimi. Choć jest znany i lubiany w konserwatywnych kręgach, to wciąż jego nazwisko wielu Amerykanom jest mało znane – i nie mają oni na jego temat żadnej opinii. Wczesne ogłoszenie kandydatury zapewnia spory rozgłos medialny, a więc też i szansę zwiększenia rozpoznawalności – przynajmniej na tyle, by zacząć walkę o kampanijnych sponsorów. A ma o co zabiegać, sami bracia Koch, zawodnicy wagi superciężkiej, jeśli chodzi o republikańskich darczyńców, na początku tego roku ogłosili, że na kampanię wyborczą w 2016 roku zamierzają przeznaczyć prawie 900 mln dolarów. Dziś największe szanse na finansowe wsparcie ma Jeb Bush – nie tylko ze względu na koneksje rodzinne, ale też z powodu swojej rozpoznawalności i poparcia establiszmentu.
O ile można sobie żartować, że potencjalni kandydaci demokratyczni będą walczyć jedynie o wiceprezydenturę u boku Hillary Clinton, to ławka u republikanów jest wyjątkowo długa – szacuje się, że swoje szanse w kampanii prezydenckiej ocenia 20 polityków republikańskich. Starcie o prezydencką nominację GOP zapowiada się dość ciekawie – to będzie walka nie tylko o portfele sponsorów, ale także o duszę i przyszłość Partii Republikańskiej.
Kto następny ogłosi gotowość do startu? Mówi się, że oprócz Clinton w kwietniu swoją kandydaturę ma zgłosić również syn Rona Paula, Rand Paul.