Kiedy byłem jeszcze europosłem zdarzyła mi się zabawna i pouczająca historyjka. Zorganizowałem w Centrum Prasowym PAP panel dyskusyjny o Viktorze Orbanie, bowiem właśnie w tamtym czasie miał miejsce ostry atak na jego politykę ze strony unijnych mandarynów. Chciałem dowiedzieć się, jak naprawdę wyglądają jego rządy i ile jest prawdy w atakach na niego. Zaprosiłem na to spotkanie dwóch węgierskich polityków, jednego budapesztańskiego politologa, kilku polskich naukowców no i, oczywiście, naszych rodzimych publicystów.
Kiedy dyskusja zaczynała być naprawdę ciekawa i okazywało się, że nie wszystkie oskarżenia pod adresem Orbana, ale tez nie wszystkie argumenty jego obrońców, są prawdziwe, o głos poprosił jeden z czołowych, także obecnie, polskich publicystów prawicowych i powiedział, że ta debata nie ma sensu, a szukanie kolejnych subtelności i oboczności jest przeciwskuteczne. Bo – jak zawyrokował – są takie momenty w życiu każdego z nas, że trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron. I on, jako że jego poglądy sytuują się po prawej stronie, nie ma zamiaru już dłużej słuchać tych wszystkich uwag, bo jednak Orban prowadzi ogólnie dobrą politykę i wszyscy, którzy mu sprzyjają, powinni go w tym wspierać, a nie snuć kolejne wątpliwości.
Pamiętam moje ówczesne zdziwienie – bo przecież tak może, a nawet powinien, mówić polityk, a nie publicysta. Jako politykowi zdarzało mi się bardzo często, także w kwestii oceny polityki Orbana, przymykać na coś oko, odsuwać od siebie wątpliwości i udawać, że czegoś nie widzę. Bo taka jest polityka i mnożenie w niej w nieskończoność moralnych i intelektualnych dylematów nie jest jej zadaniem. Ale dokładnie czymś innym jest rola komentatora. To przeciwieństwo postawy polityka. To nakaz mnożenia, nawet czasami na siłę, owych wątpliwości i stawianie znaków zapytania nawet wobec oczywistych sądów. Nawet, a nawet szczególnie, wobec tego, co nam ideowo najbliższe.
Niestety, współczesna polska debata została zdominowana przez osobników podobnych do wspomnianego przeze mnie publicysty. Większość z nas, bo wszak już też jestem częścią tego środowiska, za punkt honoru stawia sobie przekonywanie innych do poglądów, które uważa za najsłuszniejsze. Stadami chadzają komentatorzy, którzy na sztandarach niosą swoje prawicowe czy lewicowe przekonania, i głośno je wykrzykują każdemu, kogo spotkają na swojej drodze. Zagrzewają się wzajemnie do coraz intensywniejszego deklarowania swoich jedynie słusznych mniemań, z radością rzucają się, by spałować swoimi twittami, artykułami i wypowiedziami każdego, kto uważa inaczej. Uważnie obwąchują się wzajemnie, czy aby komuś z ich watahy nie przyjdzie do głowy „zdrada”. Krzykiem i emocjonalną gorączką zabijają w sobie jakiekolwiek dylematy.
W imię prawdy, sprawiedliwości, wolności, równości czy czegoś tam jeszcze, co uważają za święte, przemilczają niewygodne dla nich fakty. Dla wyższej sprawy nie zauważają rzeczywistości, która może zakwestionować ich poglądy. Głusi są na rzeczy, mogące nie być w zgodzie w ich racjami. Zagryzają zęby, zamykają oczy, zakrywają uszy – byle tylko dać świadectwo temu, co sami uznali za wartość najwyższą.
W pogardzie mają dzielenie włosa na czworo, mnożenie wątpliwości, uważne przypatrywanie się temu, co nowe i nie dające się łatwo zakwalifikować. Kpią z tych, którzy widzą racje po obu stronach konfliktu. Irytuje ich rozumienie motywów wszystkich uczestników politycznego czy ideowego sporu. Za pięknoduchostwo uważają stwierdzenie, że racja może być rozłożona po równo, a przynajmniej, że nie jest skumulowana tylko w jednym poglądzie czy jednym liderze partyjnym. Wściekają się na tych, którzy oddają głos wszystkim uczestnikom rywalizacji politycznej czy moralnej. Czyli – mówiąc krótko – postępują dokładnie odwrotnie, niż powinni.
Coś dziwnego stało się z polską debatą publiczną – cenieni są w niej, i nagradzani finansowo oraz prestiżowo, tylko ci, którzy zachowują się jak politycy.
Najbardziej słuchani są ci publicyści, którzy uprawiają nie dziennikarstwo, ale pałkarstwo medialne. Wokół tych najsilniejszych grupują się pomniejsi „żołnierze”, którzy ochoczo wspierają swoich bonzów w ich hejcie. Dlatego najbardziej charakterystyczną cechą naszej „dyskusji” jest, obok jej stronniczości i prostactwa, stadność. Przy każdej okazji (sporu o imigrantów, Unię Europejską, aborcję, słowa Andrzeja Dudy, minę Ewy Kopacz itp.) od samego początku formują się dwie watahy, które – pod przywództwem swych samców i samic alfa – przystępują do rytualnej wymiany ciosów. Wszystko jest przewidywalne od samego początku – od razu wiadomo, kto jakie stanowisko zajmie. Jedyną niewiadomą jest jedynie to, kto użyje najbrutalniejszych argumentów. Następuje wówczas wyścig w obu obozach na efektowne porównania i na jak najboleśniejsze dowalenie przeciwnikowi. Wyłamywanie się z szeregów prawie nigdy nie następuje, bowiem reakcja watahy na takie zaprzaństwo może być bardzo bolesna. Dlatego nikt nawet nie próbuje wydobyć z siebie ludzkiego i oryginalnego głosu – wszyscy zgodnie wyją w tonie narzuconym przez przywódców stada.
Świadomie pominąłem w tym opisie uzależnienie watah komentatorskich od poszczególnych partii politycznych – to osobny problem. W kontekście tego, co jest tematem niniejszego tekstu warto jedynie zaznaczyć, że większość naszych rodzimych publicystów jest niezdolna do krytyki swojej ulubionej partii i jedyne, co potrafi, to prześcigać się w kpinach i nienawiści wobec ugrupowań, których nie lubi. Dla swojej zaś ulubionej formacji ma tylko słowa podziwu i szacunku. Nie psuje im to jednak humoru, bowiem uważają, że – wzorem dzielnego publicysty wspomnianego na początku tekstu – są takie momenty, w których nie można sobie pozwolić na luksus obiektywizmu.
Tak właśnie wygląda dzisiejsza „debata” w naszym kraju. To jeden z najsmutniejszych obrazków współczesnej Polski. Bandy pałkarzy przemierzających naszą przestrzeń publiczną, wykrzykujących swoje hasła polityczne i moralne, gotowych zglanować każdego, kto myśli inaczej, dziarsko zagrzewających się do jeszcze większego wysiłku, wybijających ze swoich głów wszelkie wątpliwości i ochotnych do wybicia zębów każdemu, kto śmie myśleć inaczej, niż ich wataha. Bardzo to smutny obrazek.