Gdy zbliżały się ostatnie wybory samorządowe miałem okazję zobaczyć występ telewizyjny pewnej politolożki, która wobec zaostrzającej się kampanii wyrażała obawy o to, czy aby frekwencja nie spadnie poniżej 20%. Nie przeszkodziło jej to zaraz po ogłoszeniu wyników biadać nad tym, że owa frekwencja zbliżyła się jedynie do 50% i nie przekroczyła tego progu. Nie w niedouczeniu politolożki jednak rzecz, ale w tezie, która się w niej kołatała, i która zdaje się być powszechna wśród komentatorów życia publicznego – a mianowicie, że im brutalniejsza i ostrzejsza kampania wyborcza, tym udział elektoratu w akcie wyborczym niższy.
Nie mam pojęcia skąd się wziął ów idiotyczny pogląd, ale faktem jest, że – jak wszystkie idiotyczne poglądy – ma on coraz więcej wyznawców i zwolenników. Przekonani o jego prawdziwości argumentują, że ludzie – zniesmaczeni wzajemnymi atakami polityków i ich agresją – najczęściej w takich wypadach decydują się na absencję przy urnach wyborczych. Opinia ta wydaje się im tak oczywista, że aż nie domagająca się dodatkowych dowodów.
Ale dzieje ostatniego ćwierćwiecza w naszym kraju (oraz ostatnich stu lat na całym świecie) w żadnym stopniu nie potwierdzają jej zasadności – a nawet więcej: wydaje się, że jest dokładnie odwrotnie. To raczej konflikt, kłótnia, ostry spór, brudne chwyty, brutalne ataki i inne tego typu akcesoria polityczne zachęcają demos do zainteresowania się polityką i pofatygowania się do lokali wyborczych. Tylko taka negatywna, chamska i bezpardonowa kampania angażuje tych, którzy zazwyczaj zupełnie nie zajmują się sprawami publicznymi. Jedynie krwawy i emocjonalny konflikt absorbuje uwagę ogółu, zazwyczaj przeżuwającego niźli przeżywającego polityczne newsy.
Każdy dziennikarz wam powie, że gdy do studia zaprosicie dwóch świetnie przygotowanych i kulturalnych polityków, którzy będą prowadzić merytoryczną dysputę na fakty i argumenty, to automatycznie i błyskawicznie spadnie oglądalność takiego „show”. Jeśli jednak zdecydujecie się na posadzenie naprzeciwko siebie Niesiołowskiego i Brudzińskiego, i pozwolicie im swobodnie na siebie pluć, wówczas słupki szybko poszybują w górę i zapewnią dobrą oglądalność. Dlaczego w realnych wyborach miałoby być inaczej? Dlaczego spokojna i wyważona kampania miałaby bardziej skłaniać do wybrania się do lokalu wyborczego, niż kampania oparta na insynuacjach, atakach personalnych, obyczajowych wrzutkach, korupcyjnych hakach itp.? Cóż z tego, że elektorat, gdy się go o to spytać, tak właśnie twierdzi – że oczekuje spokojnej i wyważonej debaty publicznej? Ów elektorat zwyczajnie kłamie – ankietera i siebie. Nie chce szwedzkich dramatów psychologicznych i „Siódmej pieczęci”, ale krwawych thrillerów amerykańskich w rodzaju „Seven”.
Najwyższą frekwencję wyborczą w elekcji prezydenckiej zanotowaliśmy w Polsce w drugiej turze starcia Wałęsy i Kwaśniewskiego, a najniższą w pierwszej turze w 2005 roku. Ktoś jest w stanie uwodnić, że o wysokim udziale elektoratu w 1995 roku zdecydowała spokojna i merytoryczna kampania Wałęsy i Kwaśniewskiego? Serio? Podobnie jest z elekcją parlamentarną – pomijając wybory kontraktowe 1989 roku, to najwyższą frekwencję odnotowaliśmy w…2007 roku, czyli wówczas, gdy PO odbierała władzę PiS. Czy ktoś, kto pamięta tamtą kampanię będzie w stanie bronić tezy, że ówczesny wysoki udział elektoratu w akcie wyborczym był spowodowany merytoryczną i spokojną rywalizacją sztabów? A może – jak próbuję udowodnić – odwrotnie: to wysoki poziom emocji, niemerytoryczna i brutalna kampania, oparta na ostrych atakach i podłych, obustronnych, insynuacjach napędziła tak wysoką frekwencję?
Dlatego dajmy już sobie spokój z obroną idiotyzmów i nie powtarzajmy głupot w stylu „jeśli nadal ta kompania będzie taka emocjonalna, ostra i niemerytoryczna, to obawiam się, że ludzie w ogóle nie pójdą do wyborów”. Takie wypowiedzi mogą jedynie skompromitować ich autorów, a na obecności elektoratu w lokalach 10 maja i tak się nie odbiją. Frekwencja będzie między 50 a 60%. No, chyba, żeby weszła w fazę naprawdę niespotykanej w naszym kraju do tej pory fali insynuacji, podłych prowokacji, ohydnych ataków ad personam i wulgarnych chwytów. Bo wtedy może przekroczyć nawet próg owych 60%. Trzymajmy więc kciuki za naszych polityków.