Znamy już nazwiska tych, którzy ubiegać się będą o stanowisko prezydenta RP. To dziewięć osób (jeśli zarejestruje się Grzegorz Braun, to liczba ta wzrośnie do dziesięciu). Zastanawiające jest to, że spośród tej dziewiątki/dziesiątki jedynie dwoje kandydatów przyznaje się do lewicowości. Nie ma lepszego dowodu na to, że lewica w Polsce dokonuje właśnie żywota.
Tylko Magdalena Ogórek i Janusz Palikot samoidentyfikują się jako reprezentanci lewicy, ale nawet w ich przypadku jest to dyskusyjne. Ten drugi dokonał już tylu zakrętów ideologicznych, że traktowanie z powagą jego deklaracji co do wyznawanych przezeń wartości jest wielce ryzykowne. Za kilka tygodni Palikot może je zmienić o 180 stopni i porzucić jak zbędny balast. Z kolei poglądów na sprawy ekonomiczne Magdaleny Ogórek nie znamy zupełnie, a w kwestiach aksjologicznych bliżej jej jest do centrum, niż do klasycznej lewicy. W przypadku obojga trudno więc mówić o reprezentowaniu światopoglądu lewicowego, a nawet jeśli odważyć się to, to i tak musi budzić zdumienie, że po zsumowaniu ich wyników są oni atrakcyjni dla niespełna 10% polskiego elektoratu.
Co stało się więc z wyborcami lewicowymi, że nie chcą oni głosować na lewicowych, przynajmniej deklaratywnie, kandydatów na prezydenta? Gdzie jest owe 41% elektoratu, które w 2001 roku dało władzę SLD, a z Leszka Millera uczyniło „kanclerza”? Gdzie podziali się ci, którzy przed 15-tu laty zapewnili łatwe zwycięstwo już w pierwszej turze Aleksandrowi Kwaśniewskiemu?
Odpowiedź jest prosta – zasilili oni partie „prawicowe” i popierają dziś „prawicowych” kandydatów. Bo oni, partie i kandydaci, oferują im po części to, co normalnie przynależy do rezerwuaru lewicowych postulatów. Komorowski i PO chcą in vitro i przyjęcia ustaw antyprzemocowych, Duda i PiS szermują etatystycznymi hasłami gospodarczymi, Korwin chce legalizacji marihuany, Jarubas i PSL prześcigają się w prorosyjskich deklaracjach, Kukiz spotyka się na blokadach z Beger i Izdebskim itp. Każdy z kandydatów ukradł część haseł, do tej pory będących własnością polskiej lewicy. Rozparcelowali między siebie wszystko, co konstytuowało przez lata polską lewicę – pozostawiając jej jedynie tęsknotę na PRL i trochę antyklerykalizmu.
W ten oto sposób Polska staje się jedynym krajem w Europie, w którym skutecznie znika lewica jako relewantny podmiot polityczny. Kiedyś podobne zjawisko widać było w Irlandii, ale w Polsce i w naszej części kontynentu to zjawisko całkowicie nowe. Lewica się nam rozpływa, roztapia, znika powoli, ale skutecznie. I elekcja prezydencka jest ważnym etapem oraz akceleratorem tego procesu. Czyżbyśmy więc mieli się przygotowywać do tego, że lewicy zabraknie w przyszłym parlamencie? Oto pytanie, na które odpowiedzi będzie można udzielić szybko po wyborach prezydenckich. Smuta, w której znalazła się polityczna lewica w Polsce, każe głęboko zastanowić się nad tym, czy nie będzie to skutkować całkowitym zniknięciem partii lewicowych z Sejmu. Byłaby to unikalna sytuacja w całej Europie. Liderzy naszej lewicy robią jednak wszystko, by ten scenariusz uprawdopodobnić.
fot. SLD