Do napisania tego tekstu skłoniła mnie nieco przydługa twitterowa wymiana myśli z Łukaszem Warzechą. Jej pretekstem była publikacja Tygodnika „Wsieci” o Annie Grodzkiej. Gdy zauważyłem, że teraz, po tym materiale, oczekuję od organu braci Karnowskich równie zaangażowanego materiału o Andrzeju Dudzie, Warzecha odpisał, że nie rozumie, dlaczego od konserwatywnego tygodnika oczekuję, że będzie on weryfikował konserwatywnego kandydata. Po czym dodał, że w mediach jest „podział pracy” i niech to zrobi „Newsweek”. Na moją uwagę, że to fatalny stan, gdy media są partyjnie podzielone i że zajmują się tylko swymi politycznymi przeciwnikami, Warzecha napisał, że to normalne w naszych dzisiejszych czasach i jako przykład podał USA.

Gdyby napisał to ktoś z „Gazety Polskiej” czy „Gazety Wyborczej”, które nigdy nie ukrywały, że są stroną politycznego sporu, nie poruszałbym tej kwestii. Ale twierdzi tak osobą, którą lubię, oraz publicysta, którego cenię – choć w ostatnim czasie przejawia on dziwną predylekcję do coraz ostrzejszego języka, a jego uwagi pod adresem Ewy Kopacz są po prostu obraźliwe.  Łukasz Warzecha wielokrotnie pisał krytycznie o PiS i osobiście o Jarosławie Kaczyńskim. Dlaczego więc teraz deklaruje, że jego tygodnik nie powinien weryfikować PiS-owskiego kandydata? Dlaczego uważa, że jest to zadanie innych? Że jest „podział pracy” i on, oraz jego koledzy, robią na odcinku oceniania i weryfikowanie politycznych przeciwników Andrzeja Dudy, a dziennikarze mediów liberalnych powinni robić na odcinku weryfikowania kandydata PiS? Czy tak kiedyś o sobie myślał, gdy zaczynał swoją dziennikarską karierę? Czy naprawdę uważa, że „jego” media mają atakować politycznych przeciwników, a weryfikację moralności oraz uczciwości swoich ideowych pobratymców ze świata polityki pozostawiać ludziom z Czerskiej?

W fakcie zaakceptowania, a nawet – jeśli się nie mylę – afirmacji  partyjnego podziału rynku medialnego, widzę bardzo poważne zagrożenie dla demokratycznego ładu. Jeśli dziennikarze uznają, że nie muszą przedstawiać całej prawdy, a jedynie jej część, bo oświetleniem innej zajmują się ich ideowi przeciwnicy, to znaczy, że upartyjnienie i splugawienie świata mediów będzie postępować. Że nasza hańba domowa będzie się pogłębiać. Że zdrada klerków dotknie coraz to nowe środowiska dziennikarskie. Jeśli ma rację Warzecha, że trudno oczekiwać, by konserwatywny tygodnik weryfikował konserwatywnego polityka, to przecież – a contrario – nie możemy oczekiwać, że liberalne medium będzie weryfikować liberalnego kandydata, a lewicowy dziennik lewicową polityczkę. Jeśli tak, to nie będzie mógł mieć Warzecha pretensji, że nielubiany przez niego, a nawet chyba pogardzany, redaktor Sobieniowski będzie krytyczny wobec Jarosława Kaczyńskiego, a pobłażliwy wobec urzędującego prezydenta. Nie będzie się już mógł oburzać, a zdaje się, że to lubi, na stronniczość redaktora Maziarskiego, który napisze coś przychylnego o lewicowym kandydacie, a skupi swoją krytykę na politykach PiS. Czy wyciągam poprawne wnioski z twierdzeń Łukasza Warzechy, że nie mogę oczekiwać, by jego konserwatywny organ weryfikował konserwatywnego polityka i że w ramach „podziału pracy” w mediach każdy winien atakować swoich ideowych przeciwników? Chyba tak, chyba właściwie interpretuję słowa publicysty Tygodnika „Wsieci”.

A jeśli tak, to chyba już nigdy nie będzie mi dane przeczytać pretensji Warzechy pod adresem Sobieniowskiego, Maziarskiego, Olejnik, Lisa, Żakowskiego, Wołka itp. Wszak oni, podobnie, jak Warzecha i jego konserwatywni koledzy, w ramach podziału pracy, wykonują jedynie swoje obowiązki – weryfikują swych ideologicznych przeciwników i nie robią tego wobec swoich ideologicznych pobratymców. Czy tego chcesz, Łukaszu Warzecho? Tak właśnie widzisz normalny w naszych dzisiejszych czasach kształt rynku medialnego i porównujesz go do amerykańskiego? Taka marzy Ci się Ameryka? Tak ją sobie wyobrażasz?

Bo mnie ten obraz wydaje się wstrętny. Inaczej sobie imaginuję naszą Amerykę. Widzą ją jako kraj, w którym media piszą o wszystkim, bez względu na to, kogo to dotyczy – naszych politycznych wrogów czy przyjaciół. W którym dziennikarze kierują się kryteriami obiektywizmu i niezależności, a nie partyjnej afiliacji. Gdzie o tym, co piszą czy pokazują, decyduje społeczna ważność tematu, a nie to, komu to partyjnie służy. Z dwóch półprawd nie da się zbudować jednej prawdy. Ze stronniczości wszystkich nie można skleić obiektywnego obrazu. Z partyjniactwa po obu stronach nie sposób stworzyć rzetelnego wizji rzeczywistości.

Bo nie jest tak, że jak ktoś przeczyta półprawdę i stronniczy atak u braci Karnowskich na prezydenta, a potem sięgnie po półprawdę i stronniczy atak u Lisa na Dudę, to będzie miał wreszcie upragniony spokój i poczucie bliskości prawdy. Poza tym, o czym Warzecha chyba zapomina, większość czytelników nie zachowuje się tak, jak on czy ja, czyli że czyta wszystko, a potem wyciąga własne wnioski. Jest dokładnie odwrotnie – większość fanów portalu „Wpolitce.pl” nie sięga po lekturę „Natemat” i odwrotnie. Czytelników mamy coraz bardziej stronniczych i „tożsamościowe” media o tym świetnie wiedzą. W efekcie pewna część wyborców nigdy nie przeczyta niczego złego o kandydacie PiS (to ci od Karnowskich), a inna część niczego krytycznego o kandydacie PO (to co od Lisa). Nie powinien się potem dziwić Warzecha, że gdy napisze coś krytycznego o Kaczyńskim, a zdarza mu się to nie tak rzadko, to zasypywany jest trollingiem wyznawców PiS, nie akceptujących…jego przejścia do obozu zdrady narodowej. Bo to właśnie efekt akceptowanego i postulowanego przez publicystę „Wsieci” podziału pracy. W takiej sytuacji będzie się jedynie pogłębiać podział na nisze informacyjne, w których siedzą elektoraty poszczególnych partii – bo są wciąż karmione ujednoliconą partyjnie i ideologicznie papką.

Piszę te słowa w interesie zachowania rudymentów obiektywizmu i rzetelności w polskiej debacie publicznej. Nie zgadzam się fundamentalnie na zaproponowany przez Warzechę „podział pracy” i, w istocie, upartyjnienie rynku mediów.
Ale piszę to także we własnym interesie, bo jeśli spełniłby się marzenia Warzechy, to takie osoby, jak ja, nie miałyby prawa istnieć. Nie miałyby gdzie pisać. Bo należę do tej, coraz węższej grupy komentatorów, którzy potrafią (i lubią) napisać krytycznie (lub pochwalnie) o każdej partii i o każdym polityku. Znajduję w tym ukontentowanie i nie rozumiem, jak można dobrowolnie zakładać sobie kaganiec. W zawodzie, który obaj z Warzechą uprawiamy, radość wolności, wolności szczekania i gryzienia, jest nieporównywalna z żadną inną. Zachodzę w głowę jak to możliwe, że publicysta tak ważny, wpływowy i interesujący tego nie dostrzega. I samodzielnie zakłada sobie i swym konserwatywnym kolegom obrożę na szyję. Głośno będę się temu sprzeciwiać – nasze ujadanie, nasze warczenie na wszystkich, bez wyjątku, to nasza wolność. Media są swobodne tylko wtedy, gdy mogą pogryźć każdego, a nie tylko „nie swojego”. Od pozwolenia na założenie sobie kagańca i łańcucha przez partyjnego i ideologicznego pana jest tylko jedna rzecz gorsza. Samodzielne sobie ich założenie. Przed czym Łukasza Warzechę oraz wszystkich, którzy pracują w mediach, przestrzegam. Kiedyś będą nas z tego rozliczać – z tego, czy szczekaliśmy tak, jak nam partie, koledzy  i ideologie zagrały, czy też wydobywaliśmy z siebie samodzielne i niezależne warczenie.

fot. PiS