Wobec mojej ostatniej analizy dla 300POLITYKA, dotyczącej wpływu wyborów prezydenckich na kształtowanie się systemu partyjnego, najwięcej uwag zgłoszono w kontekście fragmentu dotyczącego konsekwencji niewystawiania swojego kandydata. Zasada wypływającego z tego tekstu, ale też z doświadczenia, wskazywałabym, iż brak własnego kandydata wśród ubiegających się o najwyższy urząd w państwie, osłabia partię, a nawet kończy się dla niej tragicznie.
Wskazują na to dwa przykłady – Unii Pracy oraz Unii Wolności. Oba zresztą miały miejsce w 2000 roku. Wówczas to liderzy UP zdecydowali, iż nie ma sensu promować własnego polityka i poparli już pierwszej turze (druga, jak się okazało, nie była potrzebna) urzędującego prezydenta. Być może kierowało nimi przykre doświadczenie z 1995 roku, gdy Tadeusza Zielińskiego, kandydata UP, poparło…zaledwie 7% elektoratu tej partii (26% głosowało na A. Kwaśniewskiego, 22% na L. Wałęsę, a 10% na J. Kuronia), a być może uznali oni, że nie ma sensu promować swojego polityka, jeśli już za rok mają iść w bloku z SLD. Tak, czy inaczej, decyzja ta okazała się fatalna w skutkach, bowiem po spektakularnym zwycięstwie koalicji SLD-UP w 2001 roku, Unia Pracy właściwie przestała istnieć. Na ile było to konsekwencją fatalnych rządów ekipy Millera i Pola, a na ile właśnie zaniechania promowania swojej marki rok wcześniej, trudno orzec. Ale z całą pewnością niewystawienie swojego kandydata w elekcji prezydenckiej 2000 roku przyczyniło do zniknięcia Unii Pracy z politycznej mapy Polski.
Jeszcze bardziej katastrofalny błąd popełnili politycy Unii Wolności. Ówczesny jej przewodniczący, Leszek Balcerowicz, nie kwapił się do startu, wiedząc, że czeka go upokarzający wynik. Forsował ryzykowny i zabójczy w istocie plan wsparcia kandydata „niezależnego”, czyli Andrzeja Olechowskiego. Na to nie zgodziło się „etosowe” skrzydło partii, które chciało wystawienia Władysława Frasyniuka. Ostatecznie podjęto najgorszą z możliwych decyzji – głosami 43 do 42 Rada Krajowa rozstrzygnęła o tym, że partia nie będzie miała swojego kandydata i wezwała swoich sympatyków do kierowania się własnym sumieniem.
Była to decyzja katastrofalna – rok później UW nie weszła do parlamentu i faktycznie zniknęła ze sceny politycznej. Duża część jej wyborców pozostała już przy swoich nowych „idolach” z czasów elekcji prezydenckiej – Olechowskim i Kwaśniewskim, wzmacniając tworzącą się PO oraz idący do władzy SLD. Ta brzemienna w skutkach uchwała Rady Krajowej była jednym z trzech rozstrzygających powodów, dla których UW skończyła w politycznym niebycie.
Można by z tych dwóch przypadków wyciągnąć oczywisty wniosek, że wystawienie swojego kandydata jest obowiązkiem każdej partii, zwłaszcza takiej, która balansuje na granicy progu wyborczego. Świetnie rozumie to Janusz Palikot, który – choć wie, że nie ma żadnych szans nie tylko na zwycięstwo, ale także na jakikolwiek przyzwoity wynik, jednak deklaruje chęć udziału w wyścigu prezydenckim. Nawet jeśli w jego końcówce zrezygnuje i przekaże swoje poparcie Bronisławowi Komorowskiemu, to i tak Twój Ruch będzie miał z tego zysk: przez kilka miesięcy będzie miał darmową trybunę do głoszenia swoich haseł, do prezentacji programu. A na samym końcu newsem przynajmniej dwu-trzydniowym będzie to, że Palikot popiera Komorowskiego. Już nawet nieudany start z przydługim i proprezydenckim spotem w wykonaniu Palikota był tego myślenia świetnym przykładem – nawet bowiem jeśli krytykowaliśmy ów spot, to jednak o TR i Palikocie mówiło się przez kilkadziesiąt godzin, a to dla tak małej partii wartość sama w sobie.
Dlaczego więc – warto zadać sobie wreszcie to pytanie – PSL na poważnie rozważa udzielenie poparcia B. Komorowskiemu już w pierwszej turze? Czy oznacza to, że na czele ludowców są ludzie nie rozumiejący nic z polityki? Czy nie pamiętają losów UP i UW? Nic z tych rzeczy – to wytrawni gracze i wiedzą, jak się pichci w politycznej kuchni.
Jak więc należy tłumaczyć ich wahania? Po pierwsze – PSL to zupełnie inna formacja, niż obie Unie – osadzona w terenie, z liczbą członków przekraczającą 100 tysięcy ludzi, z mocnymi strukturami. Ona nie może zniknąć tylko dlatego, że ludowcy nie wystawią swojego kandydata. Może i obniżyłoby to trochę wynik całego PSL w jesiennych wyborach parlamentarnych, ale nie na tyle, by zagrozić ich obcości w Sejmie. Ludowcy to po prostu inny typ ugrupowania, niż UP czy UW. Ich elektoratu nie odstręczy od partii to, że w elekcji prezydenckiej nie będą mogli zagłosować na kandydata PSL.
Z tym wiąże się drugi sposób wytłumaczenia hamletowskich wahań Piechocińskiego. W ostatnich dwóch wyborach prezydenckich kandydaci PSL uzyskiwali…poniżej 2% ważnie oddanych głosów. To zaś pokazuje, o czym pisałem na łamach „Rzeczpospolitej”, że elektorat tej partii zupełnie nie jest zainteresowany tymi akurat wyborami. Oznacza to, że ludowcy mogą sobie pozwolić na taką fanaberię, jak niewystawienie swojego kandydata. Po prostu – ich wyborcy nie oczekują od nich, by akurat w tej elekcji jakoś specjalnie się sprężali.
Po trzecie, nie wiemy, co B. Komorowski obieca Piechocińskiemu za to, że będzie mógł powtórzyć sukces A. Kwaśniewskiego z 2000 roku i wygrać już w pierwszej turze. Być może jest to coś, co osłodzi ludowcom gorycz braku obecności ich polityka w wyścigu prezydenckim. To mogą być jakieś stanowiska, ale to może być szerszy plan udzielenia w kilka miesięcy później, przez nowo-starą głowę państwa, poparcia w czasie kampanii do sejmu właśnie PSL-owi? Nie znamy szczegółów negocjacji Piechocińskiego i Komorowskiego i dlatego trudno dziś ocenić, czy rejterada ludowców w elekcji prezydenckiej jest sensowna, czy też nie.
Czwarta uwaga dotyczy kwestii finansowych – kampania prezydencka należy akurat do tych, z których nie ma refundacji i zwrotu kosztów. Oznacza to, że każdy wydany tysiąc (a konkretnie milion) będzie musiał być wyciągnięty z kasy partii kosztem czekającej już za progiem kampanii parlamentarnej. To dla partii średniej ( i oszczędnej) ważna kwestia.
I na koniec ostatni argument na rzecz tego, że w interesie PSL-u może być poparcie obecnego lokatora Belwederu – jeśli dojdzie do drugiej tury, to jego przeciwnikiem będzie Andrzej Duda, reprezentant partii, z którą ludowcy toczą śmiertelny bój na prowincji i na wsiach. Po co Piechociński i spółka mają przez dwa dodatkowe tygodnie oglądać polityka PiS, który na prawo i lewo będzie opowiadał (także elektoratowi PSL) o tym, ile może im dać i jak fajna jest jego formacja? Czy nie lepiej, z punktu widzenia ludowców, zakończyć sprawę już w pierwszej turze (nawet jeśli zabrakłoby w niej głosu PSL)?
Z tych wszystkich wymienionych powodów uważam, że PSL nie popełni straszliwego błędu, jeśli nie wystawiłoby swego kandydata w wyścigu prezydenckim. Gdy taka decyzja naprawdę zostanie podjęta, to nie będzie jej chyba można nazwać dobrą, ale też na pewno nie będzie miała takich konsekwencji, jak analogiczne decyzja podjęte swego czasu przez UP i UW. Bilans zysków i strat może się w przypadku PSL równoważyć. Gdybym miał doradzać ludowcom, to raczej sugerowałbym wzięcie udziału w tej elekcji (nawet jeśli wynik ich kandydata miałby być…10-krotnie mniejszy, niż wynik, jaki partia uzyskała w listopadowych wyborach samorządowych). Ale jeśli PSL jednak zdecyduje się na niewystawienie swojego kandydata, to też tragedii nie będzie. Zwłaszcza, gdyby układ z B. Komorowskim był naprawdę na grubo i na poważnie, i że urzędująca głowa państwa obieca J. Piechocińskiemu coś naprawdę atrakcyjnego. Na przykład wspieranie go po jesiennej elekcji parlamentarnej w staraniach o urząd premiera w koalicji PO—PSL, lub PO-PSL-SLD.
fot. PSL