Przeprowadźmy na sobie eksperyment. Wyobraźmy sobie, że 24 maja minimalnie, ale jednak, wygrał Bronisław Komorowski. Że wyprzedził Andrzeja Dudę o, powiedzmy, 300 tysięcy głosów. Co wówczas pisano by o kampanii tego pierwszego? Że świetna w drugiej turze. Że doskonałe było hasło „Prezydent naszej wolności”. Że Michał Kamiński to geniusz, a Grzegorz Schetyna to mocarz. Chwalono by wyjście na ulicę, „prowokację toruńską”, wykorzystanie „pana Andrzejka”, zachowanie z flagą podczas drugiej debaty. Peanom nie byłoby końca. Trwałby wyścig o to, kto wnikliwiej uwypukli całą maestrię i profesjonalizm sztabowców urzędującego prezydenta.
A co pisano by o kampanii Andrzeja Dudy? Że zdecydowała pierwsza debata. Że strat wówczas poniesionych nie dało się już odrobić, czyli, że o wszystkim zdecydowało właśnie to pierwsze starcie telewizyjne. Że Duda przesadzał z jakimiś niszowymi twittupami i nie potrafił dotrzeć do innych, bardziej tradycyjnie komunikujących się, grup społecznych. Że niepotrzebnie pojechał na 24-godzinną podróż po kraju w ostatnim dniu kampanii, zamiast iść do Trójki i Jedynki na umówione wywiady. Że to ta właśnie absencja kosztowała go owe 300 tysięcy głosów, a nocna wizyta w piekarni była bez sensu.
Tabuny publicystów i komentatorów prześcigałyby się w analizach tego, dlaczego kampania Komorowskiego była tak dobra, a kampania Dudy tak zła. Dotyczyłoby to dokładnie tej samej kampanii Komorowskiego, na której dziś nie zostawiają suchej nitki, i tej samej kampanii Dudy, której nachwalić się nie mogą. O tym więc, co dzisiaj piszemy i co sądzimy o batalii prezydenckiej 2015 roku, zdecydowało to, że wygrał ją jeden kandydat, a przegrał drugi. Zwycięzca i jego sztab są więc za wszystko chwaleni (bo przecież wygrali), a pokonany i jego zaplecze są powszechnie ganieni (wszak przegrali).
Ale tego typu „analiza” i tego typu „wnioski” mało mają wspólnego z prawdziwą oceną obu kampanii i ich wpływu na ostateczny wynik. Często bywa tak, że ktoś ma słabą kampanię a na mecie okazuje się lepszy, i odwrotnie. Klasycznym przykładem z tego roku jest Kukiz i Korwin – Mikke. Śmiem twierdzić, że ten pierwszy miał gorszą kampanię, a ten drugi miał najlepszą kampanię w swoim życiu, ale to Kukiz pokonał Korwina stosunkiem 1 do 7. Tylko ktoś naiwny wyciągałby z tego wniosek, że kampania Kukiza była siedem razy lepsza, niż Korwina.
Oczywiście, że nie oznacza to, iż twierdzę, że Komorowski miał lepszą kampanię, niż Duda – taki wniosek byłby absurdalny. Ale uważam, że dzisiejsze zachwyty nad działaniami sztabowców PiS i, jednocześnie, drwiny ze wszystkich pomysłów polityków zgromadzonych wokół odchodzącego prezydenta, są dowodem na niezrozumienie tego, co się stało. Że podsumowując ostatnie miesiące warto dokładnie oceniać wszystkie dobre i złe posunięcia OBU sztabów – bo zdarzały się one zarówno Komorowskiemu, jak i Dudzie.
To, że ktoś wygrywa wyścig formuły 1 nie oznacza, że jechał świetnie i że nie popełnił błędu. Tak, jak fakt zajęcia drugiego miejsca nie świadczy o tym, że ktoś popełniał same pomyłki. Czasami wygrywa nie lepszy zawodnik, ale mocniejszy silnik, lepsze paliwo i bardziej dopasowane opony. Ten zaś który dojechał na metę jako drugi lub trzeci mógł prowadzić swój bolid lepiej, ale ów bolid był gorszej jakości, a paliwo mniej oktanowe. Nie twierdzę, że Komorowski był lepszym kandydatem niż Duda, a kampania obecnego prezydenta bardziej udana, niż byłego europosła PiS. Twierdzę jedynie, że nie wszystko, co w czasie tego „wyścigu” robił Komorowski było złe, a wszystko, co robił Duda było dobre – i warto wziąć sobie tę myśl do serca analizując ostatnią kampanię.
Jeśli jednak wykorzystać porównanie z formułą 1, to o sukcesie Dudy zdecydowało paliwo (czyli emocje społeczne). Skład ekipy zmieniającej koła oraz sama technika jazdy obu zawodników były mniej istotne.