Magdalena Ogórek nie gra ani na siebie, ani na SLD, ani wreszcie na mityczną „nową partię lewicy”. Gra na Leszka Millera, a raczej o fotel marszałka Sejmu dla niego.
I najmniej istotne jest tu, czy Ogórek mu w tym teraz pomaga (oczywiście, że nie) i czy ma świadomość, czemu zawdzięcza swoją nominację. Zresztą sądząc z mniej lub bardziej oficjalnych wypowiedzi liderów Sojuszu, kandydatka na prezydenta zadziwiająco mało rozumie z polityki. Stąd też nieskrywana bezradność ekipy Millera w kierowaniu jej kampanią.
Politycy SLD, oczywiście anonimowo – nikt nie chce jawnie szkodzić partii i narazić się Millerowi – sypią przykładami niesubordynacji i beztroski Ogórek. Kandydatka na prezydenta łamie wszelkie ustalenia, które sama wcześniej poczyniła, odwołuje duże spotkania, upiera się, by nie wychodzić do dziennikarzy. – To nieprawda, że nie ma pieniędzy na kampanię, są – przekonuje nas jeden z liderów SLD. – Tylko na co mamy je wydawać, skoro Ogórek chce się tylko spotykać z politykami z Zachodu?
Wszystko to zadziwia stare wygi z SLD, nie mniej niż obserwatorów. Jednym z powodów wystawienia Ogórek była wszak nadzieja, że jako dziennikarka świetnie sobie poradzi z mediami i zabłyśnie w czasie kampanii. Nic z tych rzeczy.
Jeśli jednak w tym szaleństwie jest metoda, to szukać jej należy w motywacjach Leszka Millera. – On ma 69 lat. Nie chciałby pan przejść na emeryturę po siedemdziesiątce jako marszałek Sejmu? – pyta retorycznie jeden z najważniejszych polityków SLD, młodszy od Millera o pokolenie.
Jeśli wierzyć tym powtarzanym przez posłów lewicy sugestiom, Miller szansę na spełnienie swych ambicji widzi w koalicji z Platformą i PSL. Dlatego też w kampanii prezydenckiej nie może wejść w silne zwarcie z partiami koalicji. Tej właśnie, koncyliacyjnej wobec obozu belwederskiego, strategii podporządkowany był wybór kandydata Sojuszu na prezydenta. Każdą z wymienianych postaci, a więc Wojciecha Olejniczaka, Ryszarda Kalisza i wreszcie Magdalenę Ogórek łączyło jedno – wszyscy mogliby startować do Sejmu z list PO.
Powie ktoś, że tylko tacy, bezbarwni, a przez to niekonfliktowi, politycy w SLD zostali. To tylko częściowa prawda. Nawet jeśli bowiem ponowne wystawienie manifestującego dystans do Platformy Grzegorza Napieralskiego byłoby z powodu jego konfliktu z Millerem niemożliwe, to Sojusz mógł szukać innych nazwisk. Bardzo silną pozycję w partii ma przecież wpływowy szef mazowieckiego SLD Włodzimierz Czarzasty, na którego środowisko „Gazety Wyborczej” reaguje alergicznie. I choć Czarzasty mówi dziś, że nie kandyduje, bo nie chciał, to jednak trudno nie dostrzec, że Millerowi ani przez myśl nie przeszło, by go do tego namawiać. A namawiał wszystkich pozostałych.
Dziś przewodniczący SLD patrząc na poczynania Ogórek nie robi jednak dobrej miny do złej gry. On wie, że najważniejsza dla niego rozgrywka rozstrzygnie się jesienią. Nawet jeśli kandydatka SLD nie odniesie wyborach sukcesu, to i tak pewnie może pokonać Palikota. A w powstanie partii przegranych (Palikot, Nowicka, Grodzka, Napieralski, Nowacka) nawet okraszonej Magdaleną Ogórek nikt w SLD nie wierzy. I nikt się jej nie boi. – Przecież taka partia już powstała. Nazywała się Europa Plus, błogosławił jej sam Kwaśniewski. I co? – uśmiecha się Czarzasty.
Trudno odmówić mu racji. Sukces Palikota sprzed czterech lat powtórzyć może Korwin, być może Kukiz, ale nie zgrane karty z lewicy. Jeśli więc na lewo do PO miałaby po wyborach prezydenckich powstać silna partia, to tylko z błogosławieństwem (czytaj: pieniędzmi i strukturami) Millera. I z głównym celem – fotelem marszałka Sejmu dla niego.
Fot. FB Leszka Millera