Koncepcja przejęcia Senatu – którą sugerował chociażby Donald Tusk 4 czerwca w Gdańsku – i blokowania w ten sposób rewolucyjnych pomysłów PiS-u brzmi efektownie, ale w praktyce byłaby co najwyżej moralnym zwycięstwem obozu opozycyjnego, bo partia Jarosława Kaczyńskiego mogłaby w dalszym ciągu wdrażać swoje postulaty przy nieco wydłużonym procesie legislacyjnym. Tak, bez Senatu nie można zmienić Konstytucji, ale to dość abstrakcyjne myślenie, bo nie wiadomo, czy taka większość będzie w Sejmie, a część zmian i tak można zresztą przeprowadzić za pomocą zwykłych ustaw.

Art. 121 Konstytucji mówi jasno: Senat w ciągu 30 dni od dnia przekazania ustawy może ją przyjąć bez zmian, uchwalić poprawki albo uchwalić odrzucenie jej w całości. Jeżeli Senat w ciągu 30 dni od dnia przekazania ustawy nie podejmie stosownej uchwały, ustawę uznaje się za uchwaloną w brzmieniu przyjętym przez Sejm. PiS nie mógłby już uchwalać ustaw w ekspresowym tempie, ale czy naprawdę to aż taki problem? Opozycji trudno byłoby nie poprzeć np. ustawy dot. klasyfikacji maturzystów. Inne inicjatywy mogą poczekać miesiąc – zwłaszcza, że będzie już po wyborach.

Kontrolowany przez opozycję Senat zapewne maksymalnie wykorzystywałby konstytucyjny termin, odrzucając kontrowersyjne ustawy – np. kolejny etap zmian w sądownictwie, o czym słychać w kuluarach czy dekoncentrację mediów – w ostatnim możliwym terminie. Po 30 dniach ustawa wracałaby do izby niższej, która musiałaby zebrać się, by odrzucić veto Senatu. Konstytucja mówi: Uchwałę Senatu odrzucającą ustawę albo poprawkę zaproponowaną w uchwale Senatu, uważa się za przyjętą, jeżeli Sejm nie odrzuci jej bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów.

Mówiąc inaczej, do rządzenia wystarczy większość w Sejmie i własny prezydent. Brak większości w Senacie nie musiałoby spowodować nawet wielkich strat wizerunkowych. Po każdym wecie byłoby trochę medialnego zamieszania, ale, po pierwsze, szybko stałoby się to rutyną, a po drugie ostatnie lata pokazały – nocne posiedzenia czy ekspresowe tempo uchwalania ważnych dla partii rządzącej ustaw – że PiS nie przejmuje się zbytnio taką krytyką. A poza tym – do tej pory zwycięzca wyborów sejmowych przejmował także Senat. Mówienie o 70-80 miejscach to wróżenie z fusów.

W mediach społecznościowych pojawiają się opinie zwolenników, jak można przypuszczać, opozycji iż plan minimum to przejęcie Senatu i urzędu prezydenta. Ale w praktyce taki werdykt – przy obecnych notowaniach głowy państwa trudny zresztą do wyobrażenia – tylko przyspieszyłby proces rewolucji. PiS spieszyłoby się z przeprowadzaniem projektów, zanim nastąpiłaby zmiana w Pałacu Prezydenckim, zapewne w okolicach przyszłorocznych wakacji.

Senat to oczywiście nie tylko zatwierdzanie ustaw uchwalanych przez Sejm, ale także m.in. wyrażanie zgody na powołanie m.in. prezesa NIK, RPO, RPD, UODO, NIK czy UKE. Nasi rozmówcy zbliżeni do rządu przyznają, że byłby to problem, ale w praktyce PiS musiałby w tych sprawach zawierać z opozycją mniej lub bardziej ciche porozumienie.

Fot. Senat