Dzisiejsza debata telewizyjna z udziałem kandydatów na prezydenta jest prawdopodobnie ostatnim wydarzeniem w tej kampanii, które może mieć istotny wpływ na wyniki pierwszej tury wyborów. Wszystkie inne działania, włączając w to kampanię płatną w mediach, ze względu na krótki czas do wyborów co najwyżej ugruntują to, co kandydaci do tej pory osiągnęli, albo czego osiągnąć nie zdołali.

Debata telewizyjna, którą zazwyczaj oglądają miliony widzów, stwarza szansę, aby trwalej zapisać się w świadomości wyborców, ponieważ zazwyczaj niesie ze sobą sporą dawkę emocji towarzyszących ostremu sporowi między kandydatami. Nie zastąpią jej żadne migawki z kampanii prezentowane w programach informacyjnych, ani też wywiady kandydatów  z dziennikarzami „jeden na jeden”, czy nawet „trzech na jednego”. W telewizji oglądalność jest tam, gdzie są prawdziwe emocje, a te mogą pojawić się tylko w zderzeniu samych kandydatów. Przekonamy się o tym już jutro porównując wyniki oglądalności dzisiejszej debaty kandydatów w TVP1 z rozmową dziennikarzy z urzędującym prezydentem w Polsacie, która również została zaplanowana na dziś wieczór. Odnotujmy przy tej okazji, że telewizja działa tak, jakby chciała zrealizować zaproponowany przez prezydenta podział na Polskę „racjonalną” i „radykalną”. Racjonalnie ma być tym razem w komercyjnym Polsacie, radykalnie (emocjonalnie) będzie w publicznej TVP.

Minusem debaty w TVP będzie oczywiście nieobecność Prezydenta Komorowskiego. Pretendenci, wśród których mamy jednego „challengera” (z realnymi szansami na drugą turę) oraz grupę „underdogów” (bez szans na drugą turę) nie będą więc mieli okazji, aby pokazać się „jak równy z równym” w towarzystwie urzędującego prezydenta. Ale w tej kampanii od samego początku jest jeden równy i reszta równiejszych, co jest pochodną dokonanych wyborów personalnych („drugi garnitur” kandydatów), taktyki wyborczej „inkumbenta” oraz nierównoprawnego traktowania kandydatów przez największe media. Jeśli idzie o te dwa ostatnie czynniki, przeżywamy deja vu. Porównanie z 2000 r. samo się narzuca. Kto pamięta, ten wie o czym mówię. Sondaże wskazują jednak, że historia ma mniejsze szanse, aby się powtórzyć. Druga tura wyborów jest bardzo prawdopodobna. Hipotecznie, prezydent mógłby zmniejszyć prawdopodobieństwo jej wystąpienia przychodząc na debatę i deklasując rywali, lecz, zasłaniając się formułą debaty, uznał najwyraźniej, że taki scenariusz jest niemożliwy. Wybrał unik, który tylko uprawdopodabnia drugą turę, chyba że zrealizuje się jakiś kasandryczny scenariusz, w którym wszyscy obecni na debacie kandydaci skompromitują się i stracą uzyskane już poparcie wyborców.

Pamiętajmy jednak, wszyscy oni (może poza Kukizem) mają rozczarowujące sondaże lub są mało znani, jest więc w ich interesie stawić się przed trybunałem złożonym z milionów widzów. Nie mają wiele do stracenia, a całkiem sporo do zyskania. Outsider Ross Perot, który w 1992 r. debatował z Clintonem oraz z prezydentem Bushem zyskał w debacie bardzo wiele. Cztery lata później nie wziął udziału w debacie, co wpłynęło na spadek jego notowań.

W komentarzach przestrzegających przed ryzykiem debaty odciskają się ślady pamiętnych porażek Lecha Wałęsy oraz Jarosława Kaczyńskiego. Ale przecież nikt nie kazał przychodzić im na debatę nieprzygotowanymi, a ich sztabom nikt nie zabraniał lepiej wynegocjować i uzgodnić bezpiecznych z ich punktu widzenia reguł gry. Niedawna debata telewizyjna liderów partii w Wielkiej Brytanii pokazała, że jeśli politycy są dobrze przygotowani, to w debacie punktują wszyscy, co czyni wybory jeszcze ciekawszymi. Premier Cameron wił się jak piskorz, żeby się od niej wymigać, ale gdy to się okazało niemożliwe stanął do walki i wyszedł z niej obronną ręką. Po debacie wszystkim liderom podniósł się tzw. „approval rating”, choć trzeba przyznać, że bardziej zyskali liderzy mniej znaczących i skrajnych partii.

Wzrost wskaźnika akceptacji liderów partyjnych po debacie telewizyjnej w UK

debata1

 

Zatem na pytaniu „jak”, a nie „czy” brać udział w debacie powinna koncentrować się uwaga zainteresowanych. Przystępując do debaty telewizyjnej kandydaci powinni mieć komfort związany z jasnością reguł gry, wyborem pytających dziennikarzy, jednakowymi warunkami ekspozycji telewizyjnej etc.  Będą mieli okazję dotrzeć do paru milionów zainteresowanych wyborców. Jak mawiał Woody Allen, połowa sukcesu to sama obecność. Reszta jest niewiadomą, ale czyż nie na tym polega urok debat wyborczych?