„Gdyby pieniądze grały w piłkę, Katar byłby mistrzem świata” mawiał nieodżałowany trener Kazimierz Górski. Po tym, co oglądaliśmy na niedawnych mistrzostwach świata w piłce ręcznej w Katarze, stwierdzenie pana Kazimierza może wydawać się zbyt kategoryczne. Niemniej, ciągle chcemy wierzyć, że sukcesy w sporcie są wynikiem talentu i ciężkiej pracy sportowców. Pieniądze, owszem, pomagają, ale nie decydują o zwycięstwie. W każdym razie nie jest to regułą.

Spróbujmy przetransponować powiedzenie trenera Górskiego na politykę. Gdyby pieniądze startowały w wyborach, prezydentem Polski zostałby…? No właśnie, kto? Kandydat, który wyda najwięcej na kampanię? Czy może w wyniku wyborów zdecyduje mix rozmaitych czynników, w którym pieniądze będą warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym do zwycięstwa?

To, że pieniądze startują w tych wyborach jest oczywiste. Prawo i Sprawiedliwość wsparło swojego kandydata dwiema widowiskowymi (czytaj: kosztownymi) konwencjami oraz zrealizowało dwie kampanie telewizyjne, aby podnieść jego rozpoznawalność. Sam kandydat intensywnie objeżdża „Dudabusem” kolejne miejscowości, spotykając się w wyborcami w wynajętych salach, co też nie dzieje się za darmo. Za chwilę w Polskę ruszy armada szesnastu „Bronkobusów”, a sztab Bronisława Komorowskiego przygotowuje dużą konwencję, która zapowiada restart kampanii kandydata Platformy Obywatelskiej. Na forach dyskusyjnych można wyczytać, że PiS wydał na kampanię Andrzeja Dudy już około 3 mln zł. Inwestycja się zwraca, skoro nieznany kandydat w krótkim czasie podwoił wynik w sondażach i coraz częściej zaczyna się mówić o II turze wyborów.

Pieniądze spetryfikowały politykę w Polsce, umacniając machiny polityczne PO oraz PiS. Partie te miały szczęście wyraźnie wygrywać wybory, lub przynajmniej zdobywać dużo więcej głosów niż inne, akurat w okresie implementacji nowego sposobu finansowania partii, zakładającego subwencje z budżetu państwa w zależności od liczby uzyskanych mandatów w wyborach parlamentarnych (tzw. dotacje podmiotowe). Dzięki temu uzyskały bonus w postaci dużej przewagi finansowej nad pozostałymi partiami. Z każdymi kolejnymi wyborami głosy rodziły pieniądz, a pieniądz rodził głosy. W obecnych warunkach, kiedy w Polsce nie dzieją się nadzwyczajne rzeczy w sferze publicznej, kiedy nie ma krachu ekonomicznego, a ludzie w większości zajęci są swoimi sprawami, żaden z kandydatów spoza PO i PiS nie ma najmniejszych szans w starciu z przedstawicielami tych dwóch partii. Musiałby objawić się kandydat z jakąś zupełnie nadzwyczajną charyzmą, która zniwelowałaby przepaść finansową w wydatkach na kampanię oraz siłę dominujących machin politycznych. Ale już wiemy, że nikogo takiego w tej kampanii nie spotkamy.
Na placu boju zostaje więc dwóch kandydatów, którzy im bliżej końca kampanii, tym więcej zaangażują środków finansowych. Nie wiadomo, jak długi będzie ogon pozostałych kandydatów, ale wygląda na to, że będzie on dosyć płaski. W wyborach 2010 r., a więc w okresie, kiedy już okrzepł system partyjny wsparty przez nowe zasady finansowania partii, w I turze głosowania dwóch pierwszych kandydatów reprezentujących PO (B.Komorowski) oraz PiS (J.Kaczyński) uzyskało w sumie 78% głosów. Było to znacznie więcej niż w trzech wcześniejszych wyborach, kiedy to dwóch pierwszych kandydatów w I turze głosowania uzyskiwało odpowiednio:

1995 r. – 68,22% (A.Kwaśniewski + L.Wałęsa)
2000 r. – 71,20% (A.Kwaśniewski + A.Olechowski),
2005 r. – 69,43% (L.Kaczyński + D.Tusk)

Lutowe sondaże dawały łącznie Bronisławowi Komorowskiemu oraz Andrzejowi Dudzie od 77% (Millward Brown) aż do 85% (CBOS) głosów (po odrzuceniu niezdecydowanych). Nawet gdyby przyjąć, że sondażowa ekstrawagancja CBOS idzie zbyt daleko, to zjawisko monopolizacji głosów przez dwóch pierwszych kandydatów jest bardzo wyraźne. Kandydat PiS ma jeszcze spory potencjał wzrostu mierzony choćby siłą elektoratu PiS, zaś urzędujący prezydent, pomimo serii niefortunnych zdarzeń i wpadek, które nadwątliły jego notowania na początku marca ma wiele możliwości obrony własnej pozycji.

Wśród tych możliwości pieniądze będą odgrywać jedną z głównych ról. Ale czy decydującą? Gdyby to one miały zdecydować o wyniku wyborów, to prezydentem Polski zostałby Bronisław Komorowski. Z finansowego punktu widzenia jest on w znacznie lepszej sytuacji niż Andrzej Duda. Sztab prezydenta wydał do tej pory kilka razy mniej pieniędzy niż sztab głównego rywala, a prezydent ciągle ma dużą przewagę sondażową. Przy założeniu, że obydwaj kandydaci przeznaczą na kampanię podobne sumy, Komorowski na finiszu kampanii będzie dysponował większymi środkami, które będzie mógł przeznaczyć na kampanię w mediach. Większe środki to większy zasięg i intensywność dotarcia z własnym przekazem do wyborców. Kampanii Andrzeja Dudy grozi podobna sytuacja, z jaką zmierzył się PiS w wyborach do Sejmu w 2011 r. Partia Jarosława Kaczyńskiego wcześniej niż PO rozpoczęła wydawanie pieniędzy na kampanię telewizyjną (zjadającą lwią część wydatków na media), co spowodowało, że w kluczowych dla kampanii dwóch ostatnich tygodniach przed wyborami PO była w stanie wyasygnować większe środki, mimo iż per saldo obie partie wydały na telewizję podobne kwoty.

Na korzyść Andrzeja Dudy działa presja pod jaką znalazł się sztab prezydencki. To bez wątpienia sukces jego kampanii. Jeśli notowania prezydenta będą erodować, a widmo II tury będzie coraz wyraźniej krążyć nad jego sztabem, wówczas zapewne podejmie on decyzję o wcześniejszej płatnej kampanii wparcia prezydenta w mediach, przez co potencjalna dysproporcja wydatków na media w ostatnich dwóch tygodniach kampanii zostanie zmniejszona. Trudno jednak na tej podstawie cokolwiek wnioskować, tym bardziej, że nie wiemy jaki model alokacji środków na płatną kampanię zrealizuje ostatecznie PiS. Partia ta ma skłonność do „neurotycznych” wydatków na telewizję, podyktowanych impulsem chwili. W kampanii do Parlamentu Europejskiego sztab PiS, którego szefem był nie kto inny jak Andrzej Duda, zdecydował nagle na zakup czasu telewizyjnego w związku z obchodami rocznicy katastrofy smoleńskiej, co było kompletnie nieracjonalne z punktu widzenia specyfiki i celów tamtych wyborów. Gdyby zachował te pieniądze na koniec kampanii, być może minimalna porażka PiS zmieniłaby się w nieznaczną wygraną. Ale psychologicznie byłaby to kolosalna zmiana – oto PO przegrywa w skrojonych pod nią wyborach (nadreprezentacja wyborców dużych miast). A tak PiS musiał przełknąć gorycz kolejnej porażki wyborczej.

Co innego daje do myślenia. W kampanii europejskiej wydatki PO i PiS na spoty telewizyjne były zbliżone. Według danych z monitoringu Nielsen Media Research, PO wydała na nie 4,4 zaś PiS – 4,7 mln zł. Kiedy przejrzymy wydatki partii na spoty telewizyjne w kampanii samorządowej, przetrzemy oczy ze zdumienia. Po raz pierwszy od wielu wyborów PO przeznaczyła na spoty telewizyjne kilka razy więcej środków niż PiS! A mimo to, to właśnie partia Jarosława Kaczyńskiego wygrała wybory do sejmików wojewódzkich. Czyżby pieniądze przestały grać w wyborach? W żadnym razie. PO jest po prostu coraz trudniej bronić swojej pozycji. Bez tych nakładów jej przegrana w wyborach do sejmików byłaby dotkliwsza. PiS, gdyby wydał więcej, pewnie podkręciłby nieco wynik wyborczy, choć pewnie zrobiłby to skuteczniej wyciągając odpowiednie wnioski z anomalii głosowania do samorządu na Mazowszu w 2010 r.

Na dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi możemy powiedzieć, że partyjne pieniądze bardzo pomogły Andrzejowi Dudzie w spozycjonowaniu się na poważnego pretendenta do urzędu prezydenckiego. Dla Bronisława Komorowskiego będą stanowić solidną tarczę przed atakami kandydata PiS, która być może pomoże mu zachować urząd. Ale pieniądze w tej rozgrywce nie dadzą żadnej gwarancji na ostateczny sukces. Miejmy nadzieję, że o wyniku wyborczym zdecydują kondycja, technika i odrobina finezji, które w sporcie są w stanie stworzyć porywające widowisko. W końcu wyborcom, tak jak kibicom, też coś się należy za dopingowanie swoich kandydatów.