„Niczego się nie nauczyli, niczego nie zrozumieli” – tak miano mówić o Burbonach, którzy po klęsce Napoleona powrócili do władzy. I dokładnie to można dziś powiedzieć o PiS i jego liderze, Jarosławie Kaczyńskim. Powtarzają oni dokładnie te same błędy, które popełniali w latach 2005-2007 i które nie tylko kosztowały ich utratę władzy, ale przede wszystkim – spowodowały, że bilans ich dwuletnich rządów okazał się nietrwały i mało istotny.

Zacznijmy od spraw międzynarodowych – tu dokładnie widać, że mamy do czynienia z jakimś ślepym mimetyzmem wobec tego, co wyprawiano dekadę temu. Ostrym słowom i buńczucznym deklaracjom towarzyszą realna uległość i powolność wobec silniejszych. Czyli dokładnie odwzorowywany jest model z czasów, gdy prezydentem kraju był Lech Kaczyński, a ministrem spraw zagranicznych Anna Fotyga. Wówczas także bardzo głośno i odważnie krzyczano na całą Europę o tym, jakąż to „asertywną” politykę będzie się prowadzić, a potem grzecznie zgadzano się na wszystko, co Niemcy z Francją uzgodniły ( z akceptacją Traktatu Lizbońskiego na czele).

Obecnie jest dokładnie tak samo – szef MSW w swej pierwszej wypowiedzi na użytek zewnętrzny atakuje Niemcy i wypomina im rzeż Woli, lider partii zapowiada ostry kurs względem Brukseli, szef MON deklaruje, że wcześniej podpisane kontrakty zbrojeniowe nie obowiązują nowego rządu, jego zastępca oznajmia w wywiadzie radiowym, że będziemy starać się o broń atomową, a min. Szymański oświadcza, że obecnie nie ma możliwości wywiązania się z zapowiedzi alokacji uchodźców w naszym kraju, do czego zobowiązał się gabinet Ewy Kopacz. Tylko, że zaraz potem okazuje się, że nowa pani premier grzecznie zgadza się na przyjęcie wcześniej uzgodnionej liczby 7 tysięcy uchodźców, min. Błaszczak deklaruje współpracę z Unią w sprawach wszelakich zagrożeń, rzecznik MON dementuje słowa o uzbrojeniu naszej armii w głowice jądrowe, a szef tego resortu jednak twierdzi, że został źle zrozumiany i zapewnia, że nasz kraj jest nadal zainteresowany zarówno zakupem Caracali, jak i amerykańskiego systemu antyrakietowego.

Czyli jest tak, jak miało być, a rząd rozwiązał problemy, które sam sobie stworzył. Niby jest to powrót do stanu zerowego, ale jednak nasi zachodni partnerzy patrzą na nas z pewnym zdziwieniem, a w prasie unijnej pojawiają się artykuły potwierdzające obawy tamtejszej opinii publicznej wobec nowej polskiej ekipy rządowej. Oczywiście, że można się nimi nie przejmować. Oczywiście, że za nic można sobie mieć opinie naszych partnerów. Oczywiście, że lekce sobie można ważyć to, co o nas myślą nasi partnerzy. Ale powstaje pytanie – po co to wszystko? Po co to powtarzanie dokładnie tych samych błędów, które popełniało się przed dziesięcioma laty? W jakim celu robi się coś, co w najlepszym przypadku nie przynosi nam zysków, a w najgorszym – obniża naszą wiarygodność w oczach naszych sojuszników i partnerów?

Odpowiedź jest tylko jedna – bo oni inaczej nie potrafią. Dokładnie tak samo, jak nie potrafią inaczej prowadzić polityki wewnętrznej. Pisowcy tak bowiem zostali ukształtowani przez swego lidera – jedynym recenzentem ich słów i czynów jest bowiem Jarosław Kaczyński, a nie jakaś Merkel czy Hollande. Oni zdają codzienny egzamin tylko przed prezesem swej formacji. A on oczekuje właśnie takich gestów i słów. Dlaczego? Bo sam też nie potrafi inaczej. Takie jest jego modus operandi.
Potrafił przez 8 lat bycia w opozycji nauczyć się kryć ze swymi naturalnymi reakcjami. Każda kolejna klęska uświadamiała mu, że jednak musi powściągnąć temperament i swoje przyzwyczajenia. I wreszcie, po 7 porażkach, udało mu się przez cały 2015 rok udawać kogoś, kogo pokochali wyborcy. Udało mu się także przezwyciężyć swoje ambicje i do najwyższych funkcji państwowych skierować kogoś innego, niż siebie. Posłuchał rad, których jego otoczenie udzielało mu od 2007 roku i za które wyrzucał w partii kolejne grupy co bardziej ambitnych polityków.

Ale dziś nie bierze udziału w kolejnej kampanii, w której już wie, jak się zachować. Dziś Jarosław Kaczyński bierze udział w rządzeniu i – niestety – popełnia te same błędy, które pogrążyły go dekadę temu i które spowodowały, że dorobek lat 2005-2007 jest nader wątły. Zarządza przez konflikt, otwiera szereg frontów, nie stara się pozyskać sojuszników dla swego programu, lekceważy wagę instytucji przedkładając nad nie rolę czynnika personalnego, zasadza się na zniszczenie swych potencjalnych koalicjantów z Kukiz’15, tworzy rząd za zasadzie kontrujących się i wzajemnie blokujących koterii (pisał o tym szerzej Rafał Matyja dla Krytyki Politycznej i Nowej Konfederacji), zraża sobie zaraz na początku wiele grup społecznych, o których sympatię mógłby powalczyć.

To idealna kalka tego, co jego ekipa robiła przed dziesięciu laty. Jakby nie potrafił inaczej, jakby nie był zdolny do przezwyciężania swoich słabości, jakby musiał pozostać więźniem swoich przyzwyczajeń i sposobu działania. Najgorsze, że obecnie w jego obozie nie ma już prawie nikogo, kto mógłby i chciałby kontestować to jego modus operandi. Zbyt bolesne i oczywiste są bowiem jeszcze doświadczenia tych, którzy tego wcześniej próbowali. Wszystkie bowiem takie inicjatywy (Polska Plus, PJN, Solidarna Polska) kończyły się spektakularnymi klęskami. Dlatego dziś w obozie Zjednoczonej Prawicy nikt nie śmie nawet myśleć o tym, by uprawiać politykę inaczej, niż robi to jej lider. Raczej można obserwować prześciganie się w manifestowaniu swego upodobania do „kaczystowskiego” sposobu jej praktykowania. Każdy z polityków szeroko rozumianego obozu PiS ma tylko jedną ambicję – pokazać, że zasługuje on na to, by nazywać go Burbonem. Super Burbonem.

fot. PiS