Z obecnych sondaży wynika, że w przyszłym sejmie może znaleźć się aż siedem ugrupowań. Lub…tylko dwa!

Na miesiąc przed wyborami szanse na wejście do parlamentu mają, obok PO i PiS, także Zjednoczona Lewica, PSL, Nowoczesna, KORWIN oraz Kukiz’15. Gdyby wszystkim im sztuka ta się udała, oznaczałoby to, że mielibyśmy najbardziej barwny sejm od…1991 roku, kiedy to w parlamencie reprezentowani byli przedstawiciele ponad 20 formacji. Nigdy później, zaczynając od elekcji 1993 roku, liczba partii zasiadających w sejmie nie przekroczyła sześciu. Gdyby więc naprawdę udało się mniejszym ugrupowaniom przekroczyć próg 5 i 8 procent, mielibyśmy do czynienia z najbardziej rozdrobnionym sejmem od…22 lat!

Bo przecież jest duże prawdopodobieństwo, że Zjednoczona Lewica dostanie więcej, niż 8%, wymaganych dla koalicji, a pozostałe mniejsze partie przeczołgają się przez próg 5% (najłatwiej chyba uda się to PSL-owi, a najciężej będzie Petru i Kukizowi, choć dziś naprawdę ciężko prorokować z jakim ostatecznym wynikiem zakończą te formacje wyścig kampanijny). Ale może także stać się coś dziwnego, co może zakończyć się tym, że w sejmie zobaczymy przedstawicieli…jedynie PO i PiS!

Bo nie można wykluczyć, że dynamika kampanii będzie sprzyjać bipolaryzacji i ostatecznie zwiększać się będzie stan posiadania partii Kaczyńskiego i Kopacz. To one mają najwięcej środków finansowych i możliwości medialnych do pozyskiwania nowych wyborców. Może więc się okazać, że powtórzy się – w pewnej skali – sytuacja z 1993 roku, kiedy to minimalnie „pod kreską” znalazło się wiele ugrupowań prawicowych, co skutkowało tym, że SLD i PSL, które razem zyskały tylko 35% głosów, miały aż 65% miejsc w sejmie.

Bo przecież jest możliwe, że Miller z Palikotem dostaną godne poparcie, ale do 8% może im nieco zabraknąć, a pozostałe „maluchy” otrą się minimalnie o próg 5%, ale od spodu. Czy niemożliwa jest sytuacja, gdy formacje JKM, Petru i Kukiza (oraz Piechocińskiego) nie przekroczą wymaganego progu? To ciężko wyobrażalne, ale możliwe. W takim wypadku do parlamentu weszłyby tylko zwycięski, prawdopodobnie, PiS i pokonana, prawdopodobnie, PO.

Politolog nie powinien pisać, czy coś jest dobre czy złe, bo niby skąd może to wiedzieć – wszak jest właśnie politologiem, a nie etykiem. Ale chyba można sobie pozwolić na stwierdzenie, że sytuacja całkowitego duopolu POPiS-u byłaby najgorsza dla naszego kraju. Co prawda rządy mogłyby być sprawowane skuteczniej, bo w formule gabinetu jednopartyjnego, ale obraz polskiej polityki, w której jedyną alternatywą dla PiS byłaby PO, i odwrotnie może napawać niepokojem. Demokracja, mechanizmy kontroli społecznej, aktywność obywatelska, duch asocjacjonizmu, pluralistyczny ład medialny całkowicie w takiej sytuacji zniknęłyby z naszego kraju. Całkowita dominacja POPiS-u byłaby czymś najgroźniejszym dla naszego państwa. Niegdysiejsze, konkretnie sprzed dekady, nadzieje związane z owym POPiS-em, dziś muszą być zastąpione przez strach przed jego rządami. Tak oto historia zatoczyła krąg. Ironiczny – przyznajmy.

Na pocieszenie można jedynie chyba tylko dodać, że taki scenariusz – całkowitego wypełnienia polskiej przestrzeni politycznej tylko przez dwie formacje – jest o wiele mniej prawdopodobny, niż wejście do sejmu którejś z mniejszych partii. Ale – jak mawiają Anglicy – shit happens.