Kończy się proces jednoczenia się prawicy. Właśnie w tych dniach okaże się, jak ostatecznie wyglądać będą listy PiS i jego współkoalicjantów. Nie obywa się bez zgrzytów, które są ciekawe nie tylko ze względu na to, co stanie się 25 października, ale także na to, jak będzie realizowana polityka po wyborach.
W grudniu zeszłego roku napisałem tekst dla „Rzeczpospolitej”, w którym analizowałem szanse Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobro na wyegzekwowanie w lecie 2015 od Jarosława Kaczyńskiego realizacji umowy podpisanej na jesieni między PiS, a PRJG i SPZZ. Twierdziłem wówczas, że po wyborach prezydenckich Ziobro i Gowin znajdą się na łasce i niełasce Kaczyńskiego, bowiem nic już nie będą mogli zrobić, by go szachować i zmusić do dotrzymania umowy, skonkretyzowanej w tajnym aneksie.
Tak się właśnie dzieje – po 24 maja najważniejszy oręż, który mieli w swoich rękach Gowin i Ziobro, został im wytrącony. Andrzej Duda został prezydentem i obaj liderzy nie mają już czym straszyć Kaczyńskiego. Wie on doskonale, że praktycznie nie mają oni BATNY, czyli – mówiąc po polsku – alternatywy dla właśnie zwartego dealu z PiS.
Dlaczego Kaczyński zablokował kandydatury Pawła Kowala i Andrzeja Dery? Odpowiedź najprostsza brzmi – bo mógł. Bo wie, że Gowin i Ziobro prawie nic nie mogą zrobić. Że na zbudowanie wspólnej listy (razem z Prawicą Rzeczpospolitej) jest już po prostu za późno. Teoretycznie jest to możliwe, bo Marek Jurek, przezornie, zarejestrował osobną listę, ale praktycznie nie ma na to szans, by w dwa tygodnie dogadać się w sprawie jedynek, znaleźć 920 chętnych do kandydowania, i – najważniejsze – zebrać po ponad 5 tysięcy podpisów w co najmniej 21 okręgach wyborczych. Z każdą zresztą godziną ta alternatywa staje się coraz bardziej wirtualna i Kaczyński świetnie o tym wie. Dlatego spokojnie czeka i obserwuje szamotanie się Ziobry i Gowina.
Bo też właśnie o to szamotanie się w istocie chodzi. Oprócz odpowiedzi najprostszej, że Kaczyński upokorzył Gowina i Ziobrę blokując obiecany start Kowalowi i Derze, dlatego że mógł, odpowiedzią bardziej subtelną na to pytanie jest ta, iż w ten sposób obniża pozycję obu liderów, pokazując publicznie, że nie potrafią oni obronić swoich najważniejszych współpracowników (zwłaszcza dotyczy to relacji Gowin – Kowal). Wszyscy dziś widzą, że obaj liderzy mniejszych ugrupowań nie są w stanie wymusić na Kaczyńskim dotrzymania podpisanych przecież umów i muszą godzić się na „odstrzeliwanie” ich partnerów partyjnych. To nie buduje ich prestiżu i poważania w świecie polityki.
Musi to być nieprzyjemne zaskoczenie dla Gowina, że po miesiącach obłaskawiania i komplementowania przez prezesa PiS, ten ostatni potraktował go nagle z całą przypisywaną mu brutalnością. Dziś widać, że stosuje wobec niego te same metody, jakie zwykł stosować wobec tych, którzy byli od niego uzależnieni. Wiedzieli o tym i Jurek i Ziobro, więc oni chyba nie zdają się być specjalnie zaskoczeni, ale dla szefa Polski Razem musi być to zimny prysznic i nieprzyjemna niespodzianka.
Ale Kaczyński, choć mógłby dziś zrobić z Ziobro i Gowinem wszystko, co chce, jednak tego nie robi i ogranicza się jedynie do publicznego podważenia ich wiarygodności. Mógłby przecież zrobić więcej. Mógłby nawet zerwać całkowicie współpracę i skazać na jeszcze gorsze…dyfamacje. Nie robi tego jednak z dwóch powodów – wyborczego i powyborczego.
Tak, lider PiS mógłby wyrzucić z list nie tylko Gowina i Ziobrę, ale także wszystkich ich ludzi. I mieć pewność, że nawet jak udałoby im się skleić na chybcika koalicję z Jukiem, to i tak nie przekroczyłaby ona 5%. Ale być może właśnie tych kilku procent zabrakłoby mu, by móc samodzielnie rządzić i musiałby przez następne 4 lata przyglądać się, jak PO współrządzi z PSL i Zjednoczoną Lewicą. A to zapisałoby go w historii jako polityka, który zmarnował wszystkie podsuwane mu przez los szanse.
Drugi powód, dla którego Kaczyński nie może przesadzać z upokarzaniem Ziobro i Gowina, jest „powyborczy”. Jeśli dziś za bardzo psychologicznie sponiewiera obu polityków, to w sytuacji kruchej większości, z jaką PiS może spotkać się po 25.10, niewykluczone byłoby usamodzielnienie się obu liderów i stworzenie przez nich osobnego koła lub klubu. Kaczyński wie, że nie może uczynić z nich swoich wrogów, bo to utrudni mu rządzenie po wyborach. Dlatego choć może ich dzisiaj upokorzyć w stopniu maksymalnym, to jednak samoogranicza się, bo nie chce za bardzo sobie komplikować rządzenia już za parę tygodni.
Wygląda więc na to, że choć Zjednoczona Prawica znajduje się w najbardziej krytycznym momencie od czasu swego powstania, to jednak zachowa swoją spójność. Bo w gruncie rzeczy jest to w interesie wszystkich stron. I choć Kaczyński może dziś zrobić wszystko ze swoimi koalicjantami, to jednak powstrzymuje się przed tym rozumiejąc, że niszcząc ich całkowicie (a taka byłaby konsekwencja jego obecnego uderzenia w Ziobrę i Gowina), rykoszetem trafiłby także w siebie i w swoje plany na przejęcie władzy.
Dlatego rozgrywka wewnątrz Zjednoczonej Prawicy jeszcze się nie zakończyła, ale wszyscy jej uczestnicy pragną szczęśliwego końca. Każdy rozumie, że nie może pozwolić sobie na wszystko, ale nikt nie wie, jakie są granice wzajemnych wojen podjazdowych. W ciągu najbliższych dni dowiemy się zapewne, kto musiał bardziej ustąpić pola, a kto zagrał bardziej ryzykownie. Kaczyński stoi na silniejszych pozycjach (politycznie i psychologicznie), ale Gowin i Ziobro (a także Jurek) nie są bez szans w rozgrywce o ostateczny kształt list Zjednoczonej Prawicy. To prawdziwy test na ich lidership.