Kampanię Andrzeja Dudy można by podsumować kolokwialnym: tak dobrze żarło, i zdechło. Przyczyna tego stanu rzeczy jest banalnie prosta – Duda szybko zyskiwał, bowiem ludzie rozpoznawali w nim kandydata PiS; i nagle przestał zyskiwać – dokładnie z tego samego powodu.

Zwolennicy nominata Jarosława Kaczyńskiego byli przez kilka ostatnich tygodni zachwyceni tym, jak szybko zdobywał on popularność. Zaczynał od 12%, a niedawno dobił do 30%. Tłumaczono to fantastyczną pracą sztabu, atrakcyjnością kandydata, błędami głównego konkurenta. Prawda jednak była arcyboleśnie prosta – Duda szybko zyskiwał, bowiem wyborcy PiS dowiadywali się, że to właśnie on reprezentuje ich ulubioną partię. Na początku nie wiedzieli kto zacz i nie rozpoznawali w nim zmiennika Kaczyńskiego. Z każdym jednak tygodniem orientowali się, kim jest Duda, i że to właśnie on został namaszczony przez prezesa. Dlatego sympatyczny europoseł w ciągu zaledwie kilku tygodni podwoił swój początkowy zysk sondażowy i wyraźnie wyprzedził pozostałych konkurentów, z wyjątkiem obecnego lokatora Belwederu.

Sztab Dudy miał lepsze i gorsze pomysły – do tych pierwszych należy zaliczyć udaną pierwszą konwencję czy też wrzutkę z euro, do tych drugich otwieranie muzeum im. Komorowskiego czy próbę zainteresowania mediów sprawami służby zdrowia w przeddzień rocznicy smoleńskiej. Ale to nie działania sztabu i nie jego nadzwyczajna pomysłowość sprawiły, że kandydat tak szybko dobił do 30% poparcia społecznego. Gdyby zamiast Dudy wystawiony zostałby Brudziński, Czarnecki czy Suski, a kampania byłaby gorzej prowadzona, to efekt i tak byłby podobny, jeśli nie taki sam. Władowano masę pieniędzy tylko w jedno – by wyborcy PiS połapali się, kto reprezentuje ich partię w wyścigu prezydenckim. I to się udało.

Ale dokładnie z tego samego powodu obecne notowania Dudy stanęły w miejscu. Bo o ile elektorat PiS już zidentyfikował go jako wysłannika Kaczyńskiego, to dokładnie to samo zrobiły inne elektoraty – także rozpoznały w nim pisowca. I dlatego nie może on zyskiwać więcej, bowiem jego partia i jej lider mają jednak taką, a nie inną, popularność i taki, a nie inny, image. I choćby nie wiem, jak sam kandydat się nagimnastykował, a sztab natrudził, to nie ma szans, by w pierwszej turze Duda zyskał wiele więcej, niż owe osiągnięte już 30%. To, co tak znacząco przyczyniało się do wzrostu jego notowań w pierwszej fazie kampanii, czyli identyfikacja z konkretną partią, dziś odpowiada za wyhamowanie wzrostów polityka z Krakowa.

Osobną, choć nie marginalną, kwestią jest i to, że – jak donoszą media – sztab Dudy bardzo szybko wystrzelał się ze środków na i dziś nie ma za co prowadzić szeroko zakrojonej kampanii. Odwrotnie jest w przypadku Komorowskiego, który na ostatnie trzy tygodnie zostawił sobie zdecydowaną większość pieniędzy i obecnie jest w stanie blokować zyski sondażowe Dudy. Podstawową jednak przyczyną stagnacji w notowaniach kandydata PiS jest jednak to, o czym pisaliśmy – utożsamienie go wreszcie z PiS przez cały elektorat, zarówno pisowski, jak i niepisowski (a mówiąc bardziej dobitnie – także antypisowski). Więc tak samo, jak żenujące były zachwyty nad dynamiczną kampanią Dudy w pierwszej jej części, tak samo zawstydzające są żale nad jej dzisiejszym kształtem. Kandydat i jego sztab nie byli bowiem tak fantastyczni, jak opisywano to przez kilka ostatnich tygodni, ani nie są tak beznadziejni jak to określa się obecnie.