Przyczyn, które powodują, iż politycy za nic mają swoich wyborców, a sami nie są mężami stanu, jest wiele. Ale jedną z nich…są sami wyborcy. A konkretnie ich komentarze w mediach społecznościowych.

Gdy byłem europosłem zastanawiałem się często, jak wyglądała praca moich poprzedników, powiedzmy, przed trzema dekadami? Gdy jakiś Włoch czy Brytyjczyk był członkiem Parlamentu Europejskiego na początku lat 80-tych, to jak wyglądała jego praca? Przecież nie było Internetu, Facebooka, twittera. Jak wyglądała jego codzienna praca? Przylatywał do Brukseli samolotem, który wcześniej jego asystenta zarezerwowała telefonicznie. Po dotarciu do biura co robił? Jak informował swoich wyborców o tym, nad czym pracuje (lub nie pracuje)? Jak dostawał feedback? Jak oceniano jego pracę?

Zastanawiałem się jak przebiegał dzień takiego MEP-a. Nie musiał odpowiadać na emaile (wszak nie istniał Internet). Ilu było zdeterminowanych wyborców, by pisać do niego list papierowy? Dwóch, trzech dziennie? To spora różnica z obecnymi czasami (gdy byłem eurodeputowanym dostawałem około 300-400 emiali dziennie). Czy ktoś do niego telefonował? Raczej nie, bo koszty takiego połączenia były ogromne. Może ktoś niepokoił go faxem? Ale fax mógł się przecież…popsuć na trzy dni, prawda?

Przecież w dobie przedinternetowej jedyną szansą na to, że przeciętny Włoch czy Brytyjczyk dowie się czegoś o pracy swego wybrańca, był artykuł w prasie. A jak często eurodeputowany może znaleźć się w gazecie ogólnokrajowej? Raz na kwartał? Raz na pół roku? Przecież wówczas nie działały telewizje informacyjne, które żyją z tego, że wciąż zapraszają do siebie różnych polityków, by ich na siebie napuścić. To najtańszy rodzaj telewizji – prawie bezkosztowy. Ale trzydzieści lat temu znalezienie się w mediach krajowych musiało mieć jakiś powód – sukces, porażka, skandal. Inaczej nikt o swoim polityku nawet nie wiedział, że istnieje.

Ale też – co ważne w tym wywodzie – ów polityk nie za bardzo wiedział cokolwiek o swoim wyborcy. Bo miał do niego tak samo daleko, jak ów wyborca do niego. I dotyczyło to nie tylko specyficznej grupy europosłów, ale także deputowanych do parlamentu krajowego. Oni też kontakt z elektoratem mieli rzadki i przelotny. Zazwyczaj na jakimś zorganizowanym spotkaniu, partyjnym mitingu, kulturalnym evencie. W takich okolicznościach najczęściej spotyka się swoich zwolenników, ale jeśli już ktoś nas nie lubi, to rzadko czyni wówczas impertynencje i rzuca w nas bluzgiem przekleństw. Face to face bardzo trudno, o wiele trudniej niż w przestrzeni internetowej, pohejtować i zaatakować personalnie nawet polityka, którego się nie lubi, a nawet nie cierpi. Dlatego też posłowie, senatorowie i inni politycy sprzed kilkudziesięciu lat rzadko wiedzieli, co przeciętny wyborca o nich myśli, a jeszcze rzadziej byli obiektem osobistych ataków i wyzwisk.

Oczywiście, takie sytuacje się zdarzały i na pewno nie było przyjemne, ale ich liczba była nieproporcjonalna do tej, jaka jest udziałem współczesnych uczestników życia publicznego. Obecnie polityk codziennie spotyka się z dziesiątkami, a może nawet setkami werbalnych ataków na siebie. Jeśli tylko wejdzie na komentarze pod tekstem o nim, od razu będzie miał do czynienia z soczystym bluzgiem pod swoim adresem. Jeśli zamieści wpis na FB czy Twitterze (nawet jeśli będzie on dotyczył tego, jak pięknie świeci słońce), od razu pojawi się kilka, kilkanaście wpisów z chamskimi uwagami wobec niego i jego rodziny.

Jest kilka sposób na poradzenie sobie z tą sytuacją – nie czyta się komentarzy pod swoim blogiem, nie zagląda się do swego FB a jego prowadzenie pozostawia się asystentom, nie dyskutuje się z trollami na twitterze, albo się ich blokuje. Ale przynosi to tylko połowiczne efekty – wcześniej czy później polityk i tak natknie się na chamskie uwagi i brutalne ataki. Jeśli chciałby całkowicie się od tego odgrodzić, musiałby zupełnie wyjść z mediów społecznościowych, całkowicie odciąć się od mediów tradycyjnych, nie odbierać emiali itp. W obecnej chwili nie stać na to żadnego polityka poniżej funkcji prezydenta czy premiera (a i oni są przecież informowani przez swoich doradców o tym, jak oceniana jest ich ustawka w jakimś dwutygodniku czy też wywiad w jakiejś telewizji).

Jakie są więc efekty takiego stałego kontaktu z masowych i chamskim atakiem ze strony wyborców (myślę, że około 80-90% komentarzy, z którymi spotykają się politycy jest im nieprzychylna, bo taka jest natura Internetu)? Jednoznaczne – wzrost cynizmu polityków i ich zobojętnienie na krytykę. Jeśli bowiem cokolwiek zrobią (nawet przeprowadzą staruszkę przez jezdnię), to i tak usłyszą bluzg i pomstowanie wobec siebie. Jakiż jest więc sens robienia czegokolwiek, jeśli nagrodą zawsze jest powszechna krytyka? To jasne, że politycy rozumieją, że nie wszyscy wyborcy tak uważają i że aktywni są przede wszystkim ich krytycy, ale efekt psychologiczny jest wcześniej czy później ten sam – cynizm i lekceważenie wyborców. To zaś prowadzi do emancypacji polityka wobec swoich obowiązków wobec elektoratu. Po pewnym czasie każdy polityk mówi i myśli o swoich wyborcach mniej więcej to samo, co oni o nim. W ten sposób wyrównuje się rachunek strat, ale zwiększa się dystans dzielący elektorat od swych reprezentantów ( i odwrotnie).

Tym między innymi można tłumaczyć to, że coraz mniej jest we współczesnej polityce mężów stanu. Kiedyś politycy mogli sobie swoich wyborców wyobrażać, bo rzadko się z nimi spotykali. Dlatego chcieli poświęcać im całe życie. Dzięki temu przechodzili do historii jako wielcy reformatorzy czy mężowie stanu. Obecnie na co dzień mają ze swoim elektoratem kontakt i on raczej zniechęca do robienia dla niego czegokolwiek. Obraz przeciętnego wyborcy wyłaniający się Internetu, a z nim właśnie politycy mają najczęstszy kontakt, jest raczej odpychający, niźli skłaniający do wytężonej dla niego pracy. Po pewnym czasie politycy zaczynają przypominać sławnych i zblazowanych artystów, którzy choć ze sceny wciąż powtarzają, że  kochają swoich fanów, to tak naprawdę nienawidzą ich i pogardzają nimi.

Pamiętajmy o tym gdy następnym razem będziemy wyżywać się na FB czy twitterze na jakimś polityku. To, że ma on nas dość, że jest cynikiem i dba tylko o swoje dobro, jest w pewnej części także wynikiem tego, co codziennie musi czytać o sobie w mediach społecznościowych. Dlatego, wyborco, pisząc obraźliwy mail, wklejając wulgarny komentarz pod blogiem polityka czy plując w niego jadem na twitterze, miej na uwadze, że tym właśnie zabijasz w nim chęć bycia mężem stanu i zachęcasz do bycia tym, kim myślisz, że jest. Jeśli cieszy cię ta samospełniająca się przepowiednia, to że on po paru latach takiego hejtu w końcu naprawdę zacznie być o nic nie dbającym bydlakiem, to wiedz, że ów cyniczny polityk, mając cię gdzieś, cieszy się jeszcze bardziej.

fot.PE